motywacjatrening

Na trasie Ironman 70.3 Taupo

Nie przedłużając zbędnymi wstępami, wracamy prosto na trasę wyścigu.

Jestem w wodzie. Za mną pierwsze 200 m. Nie wiem jakim tempem płynę i która jestem w stawce. Uroki wód otwartych. W chwili startu cały stres i strach zniknęły. Płynę spokojna i pewna siebie. Oddycham głównie na prawą stronę (choć i lewą w ostatnich tygodniach poprawiłam), czasem próbuję coś nawigować. W wodzie robi się luźniej z każdą kolejną setką. Pytanie, czy ja odstaję, czy inni zostają w tyle? Czasem ktoś mnie wyprzedzi, czasem ja kogoś. Grunt, że do przodu. Taktycznie dość słabo radzę sobie w wodach otwartych. Nie lubię kontaktu z innymi pływakami, płynę jak tylko mogę najdalej od innych. Dla świętego spokoju. Nie chcę być łapana za nogi i sama też nie potrafię łapać. Gdy mam kogoś wyprzedzić, mijam bokiem, zwalniam, szukam dogodnego momentu i miejsca, nigdy nie przepływam po kimś. Trochę czasu mnie to kosztuje, ale wychodzę z założenia, nic na siłę. Może kiedyś wyrośnie ze mnie agresywny pływak? A może będę dobrym przykładem dla innych, że da się ścigać kulturalnie?

Czuję się nadzwyczaj dobrze. Mam wrażenie, że płynę za wolno i powinnam przyspieszyć, ale czy wtedy nie przesadzę z intensywnością? Nie znam swojego tempa, więc ciężko mi podjąć decyzję. Odkładam ją do nawrotki.

W końcu widzę pierwszą bojkę nawrotową, wciskam się jak najbliżej niej, dalej płyniemy 50 m w głąb jeziora do kolejnej bojki, przy której nawracamy i płyniemy do zatoki, prawie prosto do mety.

W tę stronę jest większa fala, ale raczej boczna, delikatnie popychająca w stronę brzegu. Wydaje mi się, że to było najlepsze jezioro w jakim płynęłam. Spokojne, przejrzyste, bez lasu, woda dość zimna, ale do zaakceptowania. Naprawdę można było tu świetnie popłynąć.

Po nawrotce ta boczna fala trochę mnie wybiła z rytmu, a jak teraz zrobi się ciężko? Albo odetnie w ostatniej chwili? A później jeszcze to wyjście? Płynęłam dalej, utrzymując ten sam rytm. Bałam się ryzykować. Bliżej zatoki wyraźnie przyspieszyłam, ostatnie 450 m minęły raz dwa i co ja widzę? Czas wychodzić!

Podnoszę się, czekam na standardową bombę… a tu nic! Normalnie wychodzę z wody i zaczynam kierować się do strefy zmian. Zatrzymuję stoper, widzę 35:20, o wow! A ja myślałam, że płynęłam wolno! Podskakuję ze szczęścia. Po chwili zobaczyłam Bartka, który każe mi zwolnić, a ja biegnę jak szalona i krzyczę, że czuję się świetnie, że chyba za mało dałam z siebie w wodzie, ale i tak mam ekstra wynik. Później dowiedziałam się, że oficjalnie mam 36:13, musiała być gdzieś dalej mata z pomiarem, bo niemożliwe bym stoper tyle czasu po starcie odpaliła, ale mniejsza o to.

35, czy 36 minut, dla mnie w tym momencie oba wyniki są rewelacyjne, a do tego wiem, że zrobiłam to ze sporym zapasem.

Wiedziałam, że jak wyjdę z wody świetnie nastawiona, będzie mi to uczucie towarzyszyło na dalszej części wyścigu. I tak było!

Pierwszy dobieg liczył 700 m, w tym 400 m w górę i po schodach. Biegnę wesoło niczym Hobbit, wyprzedzając po drodze 3 dziewczyny ze swojej kategorii. W ten sposób przesunęłam się z 10 miejsca na 7 miejsce w kategorii. Pierwszy raz tak dobrze szła zmiana, a i tak miałam wrażenie, że cały czas trzymam lekko zaciągnięty hamulec, w razie bomby.

Ściągam ekspresowo piankę, bez najmniejszego problemu. Nie używam żadnych smarowideł, po prostu moja pianka ze mnie sama schodzi – kwestia dobrej pianki, albo moich wąskich bioder.

Wciągam buty, chwytam numerek (choć na trasie rowerowej niewymagany), kask, rower i lecę na trasę. Przy belce tłoczą się ludzie. Udaje  się wpiąć  za pierwszym razem. Jadę! Zrobiłam T1 w  03:45, 3. miejsce w kategorii, 12 wśród kobiet. Szybko, ale zdecydowanie mogłam przycisnąć jeszcze szybciej.

Przede mną moment, którego najbardziej się bałam, mocny dwukilometrowy zjazd, a następnie skręt 90 stopni i 10 km jazdy pod górę. Na dobiegu zjadłam żel, zostało go popić i dalej cisnąć.

 

Zjeżdżam. Początek trasy okazuje się mniej straszny niż w mych wyobrażeniach (jazda bez samochodów na drodze to zupełnie inna historia). Jak na siebie pędzę, ale nie przesadzam z prędkością, czuję się nieswojo, że większość osób mijam, a i tak nie popisuję się. W końcu ktoś wyprzedza mnie, podbudowana, że można szybciej, lecę!

Pierwsze 5 km Łukasz radził mi pokonać na spokojnie. Odliczyłam sobie zjazd i stwierdziłam, że te pierwsze 5 km pod górę nie muszę się starać 🙂

Prędkość spada, ale ja z natury radzę sobie pod górę lepiej od innych, mijam bez problemu wszystkich, na lekkim oddechu. Dodam może, że jeżdżę bez pomiaru mocy – na chwilę obecną bazuję na swoim samopoczuciu. Czuję się dobrze, podjazdy mnie nie męczą, ale nie jestem pewna czy mogę przyspieszyć, przede mną prawie 90 km. Wiele może się wydarzyć, będzie czas na wszystko. To moja pierwsza w życiu tak długa jazda rowerem.

Pierwsze 10 km choć najtrudniejsze, mija szybko. 8 km podjazdu pokonałam średnio 25 km/h, najgorsze momenty jechałam nawet i 10 km/h, ale gdy po 11 km zaczęło się zjeżdżać, uznałam, że i tak poszło mi lepiej niż się spodziewałam. Nie zajechałam się tym odcinkiem, ale miałam świadomość, że muszę sporo nadrobić zjazdami, a w tym nie jestem mistrzem.

Psychika ludzka jest niesamowita. Dobre nastawienie i odwaga mnie nie opuszczały, owszem miałam swoje gorsze momenty, ale generalnie to był mój dzień i nic nie zapowiadało, że może się skończyć inaczej.

Dawałam z siebie na zjazdach naprawdę wiele i 8 km zjazdów pokonałam średnio 40 km/h. Dodam może, że nie był to sztywny podjazd i ostry zjazd. Droga była pofałdowana i w jedną i w drugą stronę, dzięki czemu mimo wszystko jechało się łatwiej niż przypuszczałam, co nie zmienia jednak faktu, że z tendencją wznoszącą w jedną stronę i spadkową w drugą.

Po 20 km zaczęło się robić łagodniej. Starałam się jeść żel co 10 km i pić wodę gdy tylko miałam ochotę, a nawet trochę częściej.

Do nawrotki jechałam mocno i równo. Wychodziło 32-33 km/h. Moje samopoczucie podpowiadało, że musi być pod lekki wiatr, bo jak na tę prędkość nie czułam zbyt dużego luzu, a powinnam.  Jadę pod wiatr, czy podjazd mnie zmęczył? Oby to pierwsze!

Po 30 km musiałam napełnić bidon. Wyszło mi 0,5 l na 30 km. Wszystko miałam przy sobie. Jeden na lemondce, jeden pod ramą i jeden za siodełkiem. Trochę inaczej zrobiłam niż radził mi Łukasz, ale bałam się, że mogę mieć problem z sięganiem na punktach. Nie wiem, jak to wyliczyłam, ale te 1,5 l w zupełności mi wystarczyło, a może i za dużo było, o czym przekonam się na biegu. Gdy kończyła się woda na kierownicy, napełniałam go bidonami z ramy i zza siodła. Do tego żele jadłam co jakieś 10 km, opakowania wyrzucałam na strefach zrzutu co 15 km, nie zawsze udawało się zrobić to idealnie i wszystkie na raz, jednak starałam się by nie dostać kary. Żele testowo przykleiłam 2 na ramę, a 7 miałam w kieszonkach w trisuicie.

Dojechałam do nawrotki. Wszystko szło pomyślnie. Miałam siłę, jadłam, piłam i cały czas poprawiam średnią prędkość na kilometr. Marzyło mi się złamanie 5 h. Wiedziałam, że nie pobiegnę na tej trasie zbyt szybko, więc musiałam na rowerze jechać minimum 33 km/h by w ogóle mieć szansę walczyć o ten wynik na biegu. Z kolei między 70, a 80 czekały mnie najgorsze podjazdy, więc musiałam wypracować tyle zapasu ile tylko się da.

Z wiatrem! Od razu zauważyłam, że wracam z wiatrem. 35-36 km/h przy podobnej intensywności. Wspaniale! Zjadam żel trochę później niż planowałam. Mam za sobą 50 km i średnią powyżej 33 km/h, jeszcze trochę i będę mogła stracić na podjeździe tyle, by nadrobić na ostatnim długim zjeździe w mieście i zameldować się w strefie zmian tak, by 5h było w zasięgu.

Na rowerze zdecydowanie mam jeszcze najwięcej do nadrobienia. Treningowo dopiero się rozkręcam. Nigdy nie przejechałam więcej niż 72 km. Miałam w przygotowaniach jedną 90tkę, ale nie poszło zgodnie z planem i zakończyłam trening wcześniej, o czym więcej opowiem w podsumowaniu. Generalnie w Australii treningi rowerowe zaliczyłam 50/50, nie czułam się pewna swoich możliwości, bałam się, że przerośnie mnie ta trasa i ilość kilometrów, ale myślę, że szło mi naprawdę nieźle. Do 60 tego kilometra śmiało możemy uznać, że szło jak po maśle, ale czym byłyby zawody bez odrobiny cierpienia i walki? Dalej miałam się przekonać jak smakuje jazda na rowerze przez 90 km głównie w 99% w pozycji aero…

Share: