ciążatrening

Podsumowanie miesiąca. Październik – listopad 2019

Ha! Myśleliście, że nie będzie, a tu proszę! Przecież nie mogłabym nie podsumować miesiąca, w którym urodziłam i miesiąca, w którym realnie mogłam zacząć myśleć o powrocie do treningów. Jak wyglądały treningi na ostatniej prostej i, czy faktycznie poród można porównać do maratonu? Dla zachęty już na wstępnie zdradzam – pojawiła się namiastka „prawdziwego” biegania.

Nie ma co ukrywać, trochę trzeba było się naczekać na to podsumowanie. To chyba najlepszy dowód na to, że dziecko wymaga sporo czasu… czy tylko w tych pierwszych miesiącach? A może uda mi się trochę lepiej zorganizować? Póki co, szczerze mówię, jest ciężko nie tylko z pisaniem, ale wierzę, że da się to trochę poukładać.

Jak to było w tym październiku? Sumiennie chodziłam na zajęcia dla kobiet ciężarnych w poniedziałki i piątki do połowy miesiąca. Maszerowania na bieżni było już mniej, ale dużo ćwiczyłam w domu. Rozciąganie, praca nad oddechem – każdego dnia poświęcałam na to sporo czasu. Na początku miesiąca czułam się świetnie. Co prawda jak tykająca bomba, ale dużo mniej spuchnięta niż w upalnych miesiącach. W końcu udało się nam z Bartkiem zrobić wspólne zdjęcia „brzuszkowe”. Nic wielkiego i wymyślnego, ale pamiątka jest.

Cały miesiąc dobrze się odżywiałam, nie licząc weekendowych wyskoków do Bio Cake. Weekend 11-13 października Bartek wyjeżdżał służbowo do Berlina, więc ja grzecznie siedziałam w domu by niczym nie sprowokować młodej do przyjścia na świat. Termin „kalendarzowy” miałam na 20 października, według USG na 25. To była bardzo poważna różnica! 😉 Urodzi się mała Waga (jak mamusia) czy mały Skorpion? Jakoś tak czułam, że Małej będzie blisko do mnie z charakterkiem, czy miałam rację?

Bartek wrócił z Berlina. 14go udało się zrobić ostatnią wieczorynkę w dwupaku (wtedy tego jeszcze nie wiedzieliśmy). 15go byliśmy razem na siłowni, 16go Lea wyjątkowo chętnie leżała na moim brzuchu, a 17go stało się coś bardzo dziwnego. Pamiętam, jak wszystkie kobiety mi pisały, że jak zacznie się poród, to go z niczym innym nie pomylę… Nie? To posłuchajcie mojej historii.

Obudziłam się, jak to w ciąży wczesnym rankiem (5-6). Toaleta, śniadanie, maile i te sprawy i nagle boom! Na moją kość ogonową spada taki ból, że nie jestem w stanie wstać, czy usiąść. Jedynie leżenie bokiem wchodzi w grę, a ułożenie zajmuje jakieś 10 minut. Dziwna sprawa. Ból ogromny. Co robić? Leżę na boku z nadzieją, że przejdzie. Leżę i myślę, ale nic nie się nie poprawia. Napisałam do mojego lekarza i położnej, a koło 11 stwierdziliśmy, że warto udać się do szpitala sprawdzić co się stało. Wpakowałam się do samochodu nie bez trudności, a każdy wybój potęgował ból (trochę przypominało to mój transport na Jamajce z połamaną nogą). Po jakichś sześciu godzinach czekania na izbie zrobiono mi KTG, po kolejnych dwóch przyjął mnie lekarz. W międzyczasie dodam, że czekałam stojąc lub opierając się bokiem o krzesło, bo nie byłam w stanie usiąść. W końcu usłyszałam, że to mogą być bóle przedporodowe, na KTG widać skurcze i mam zgładzoną szyjkę. Myślałam, że z krzesła spadnę. A nie, wróć! Cały czas stoję. Rodzę? Zapytałam lekarza, czy mogę wrócić do domu się wykąpać, bo ledwo żyję. Od rana walczę z tym bólem, jestem spocona, niegotowa, bez torby… Nie mogłam 😉 Musiałam poczekać jeszcze 2 godziny sprawdzić czy poród postępuje. Nie postępował. Wróciliśmy do domu koło 20.00 z myślą, że mogę urodzić dziś w nocy, jutro lub za tydzień. Oczywiście z bólem d… wróciłam. Choć mniejszym.

W piątek odpuściłam ćwiczenia. Ból był coraz mniejszy, ale cały czas miałam problem z siadaniem. Bartek bał się wychodzić z domu, nasze mamy dzwoniły i pytały na zmianę, czy już rodzę. W sobotę czułam się dużo lepiej (o ile nie musiałam usiąść). Wysprzątałam mieszkanie, uprałam i dopakowałam finalnie torby do szpitala. Dwa dni z rzędu zajadałam się smakołykami z Bio Cake i moją ukochaną pizzą gluten free z sosem truflowym. Razem z Bartkiem wybrałam się jeszcze na siłownię i zrobiłam zdjęcie pt. „Ostatnie zdjęcie przed porodem”. Maszerowało się rewelacyjnie. Rozpierała mnie energia! Byłam o krok od podbiegania 😉 A później się popłakałam przy piosenkach Tupaca. 

Sobotni wieczór zaczęliśmy uzbrojeni w ciasta i daktyle z BC. Prawdopodobnie daktyle pomagają przy porodzie (nie tylko rozpocząć akcję, ale i ułatwić). Czułam delikatne skurcze (bardzo podobne do tych miesiączkowych). Były bardzo słabe, co jakieś 10 minut. Leżałam i liczyłam, raczej zakładałam, że są to przepowiadające. Bartek też tak założył i poszedł spać jakoś przed północą, a ja stwierdziłam, że zostanę i jeszcze policzę. Skurcze były coraz częstsze, ale czy bolesne? W skali 1-10 dałabym 2. I tak sobie chodziłam po pokoju, oglądałam serial, próbowałam zasnąć, brałam prysznic, jadłam daktyle, przeglądałam torby. Aż w końcu gdy o 4:00 skurcze stały się najsilniejsze i występowały co 3 minuty, postanowiłam obudzić Bartka. Wstał spokojnie i… zaczął pakować się!!! A prosiłam by zrobił to wcześniej. Wziął wielką torbę, a w niej rzeczy na trening na zewnątrz i na siłownię (gdyby znalazła się wolna chwila), laptopa, ładowarki… i tyle. 

Niedziela przed 5 rano, to świetny czas na początek porodu – gdyby ktoś planował. Zero korków. Szpital pusty. Od razu zostaliśmy przyjęci. KTG od ręki, skurcze wyraźnie coraz silniejsze. Przesympatyczna położna pochwaliła mnie za porządek w dokumentach i spoglądając na odczyt zapytała jak się czuję, bo całkiem całkiem te skurcze i niektóre kobiety przy takich już rodzą. Ooo super! Nie takie złe te skurcze – dam radę! Jestem gotowa!

Jeszcze krótka historia z panią doktor, która wyraźnie była niezadowolona, że musi mnie o tej porze badać i przyjmować na oddział i jakoś przed 6 leżałam już na sali porodowej… 

W pierwszej wersji napisałam niby w skrócie, ale dość obszerną relację z mojego porodu… i wiecie co? Oszczędzę Wam i ograniczę do tego, że koło 7 rano poczułam prawdziwy ból i nie byłam w stanie nad sobą zapanować. Czułam się bezsilna i oszukana. Oddechy, masaże, prysznic, pomagały na chwilę i tylko trochę. Dopiero znieczulenie okazało się wybawieniem, ale niestety mój poród trwał tak długo, że fazę parcia przechodziłam już bez znieczulenia, a ostatecznie wylądowałam na sali operacyjnej na cesarskim cięciu. Czas od decyzji o cc do założenie nowego znieczulenia wspominam najgorzej. Mam wrażenie, że trwało to całą wieczność. Starałam się przez całą ciążę na nic nie nastawiać i być gotową na wszystko. Gdy przyszło co do czego czułam się zaskoczona i niegotowa kompletnie, ale udało się. Nie było lekko i zdecydowanie inaczej niż na maratonie. W niedzielę 20 października o 16:08, Ninka była już na świecie, kilkanaście minut później u Bartka na klacie, a zaraz później i ja dołączyłam do nich. 

Do końca miesiąca czas zatrzymał się w miejscu. Szok i zmęczenie w pierwszych dniach były na tyle duże, że nawet do rodziców nie byłam w stanie zadzwonić, że już urodziłam. Codziennie myślałam, że jest niedziela, aż do wyjścia ze szpitala. W nagrodę za trudy porodowe, przynajmniej szybko i sprawnie dochodziłam do siebie… fizycznie. Długo jeszcze czułam się osłabiona, ale było lepiej niż sobie wyobrażałam. Cieszyłam się, że Mała jest już z nami, choć jak pisałam we wcześniejszym wpisie, w pierwszych tygodniach towarzyszyło mi dużo stresu i strachu o Nią… ale tak chyba matki już mają 🙂 

Tak niestandardowo zamknęłam miesiąc, a że listopad minął mi dość monotematycznie, podsumuję go od razu w tym wpisie.

Trzy tygodnie po porodzie udałam się na pierwszą wizytę kontrolną do fizjoterapeutki uroginekologicznej i od tamtej pory zaczęłam delikatną pracę nad rozejściem mięśnia prostego brzucha. Kolejne 3 tygodnie póżniej miałam wizytę u lekarza i tak ostatniego dnia miesiąca wyszłam na swoje pierwsze testowe bieganie. Mogłam spróbować się ruszyć, ale wyraźnie zielonego światła jeszcze nie miałam i tak mojej fizjoterapeutce obiecałam, że jeszcze odczekam jakieś 2 tygodnie. W tym czasie skupiłam się na coraz bardziej zaawansowanych ćwiczeniach na mięsień prosty i mięśnie dna miednicy, a brak biegania mogłam sobie wynagrodzić jazdą na rowerze i basenem. Co z tego wyszło? Pewnie część domyśla się po informacjach na social mediach, ale o tym dopiero w podsumowaniu grudnia, które jak patrzę w kalendarz powinno pojawić się całkiem niedługo 😉 

PS. Tyłek delikatnie dokucza dalej…

Share: