Noworodek na pokładzie, czyli nasz pierwszy miesiąc we troje.

Minął miesiąc jak zostałam mamą, a Bartek tatą. Miesiąc wyjątkowy i pełen sprzeczności. Pełen pięknych chwil, ale też trudnych. Pełen szczęścia i miłości, ale też zmęczenia i przygnębienia. Jak poradziliśmy sobie przez ten czas? Czego się nauczyliśmy? Co się potwierdziło? A co musieliśmy włożyć między bajki? Sportu będzie mało w tym wpisie, ale wszystko co dzieje się obecnie w moim życiu doprowadzi w końcu i do powrotu do aktywności. Pewnych wskazówek i mini kroków w tym kierunku, można wypatrywać już teraz.
Ten miesiąc minął jak szalony! Choć starannie pielęgnowaliśmy każdą wspólną chwilę, sama nie wiem kiedy Nina wyrosła z pierwszych bodziaków. Mam wrażenie, że przez ten czas cała nasza trójka zrobiła ogromny skok rozwojowy. Dziecko w tym czasie zmienia się tak szybko, a dni są tak różne, że ciężko nawet jednoznacznie stwierdzić, jak było i jaka jest nasza córka? Wymagająca? Spokojna? Nie piszę grzeczna/ niegrzeczna, bo już zdążyłam zauważyć, że panuje jakaś alergia na te słowa. Nie czepiając się słów, myślę, że wszyscy wiemy o co chodzi. Dzieci są bardzo różne i przechodzą też przez różne fazy. To już wiem 🙂 A jak my się sprawdziliśmy w roli świeżo upieczonych rodziców?

Dlaczego pierwszy miesiąc jest najtrudniejszy?
Od wielu osób słyszałam, że pierwszy miesiąc jest najtrudniejszy. Teraz mogę przyznać, że coś w tym jest. Może nie w sensie, że dziecko nagle zmienia się i po miesiącu przesypiasz noce, ale mniej więcej po miesiącu znasz, rozumiesz i kochasz dziecko tak dobrze i mocno, że nawet trudne chwile są piękne. Z mojego punktu widzenia oczywiście. Pierwsze tygodnie w moim przypadku to sporo stresu i poruszania się po omacku. Od porodu ciągle czymś się stresowałam. W pierwszych dniach walczyłam o laktację, o pierwszą kupę… Martwiłam się o prawidłowe ubieranie/rozbieranie, podnoszenie, noszenie, kontakt z innymi. Bałam się, że coś Jej zrobię, że czegoś będzie miała za dużo/za mało… gdy długo płakała, że ja coś źle robię, albo coś Jej dolega. Z czasem jednak zobaczyłam po nas, że co by się nie działo, ta mała istotka najbardziej potrzebuje i domaga się bliskości rodziców, a szczególnie mamy, którą zna najlepiej z życia płodowego. Nic nie działa na Nią tak kojąco jak moja bliskość i to jest fantastyczne. W końcu zaczęłam działać bardziej intuicyjnie i kierowałam się miłością, a nie teoriami naukowymi, a po miesiącu mam wrażenie, że już w pełni rozumiemy się bez słów i nawet gdy jest ciężko nie załamujemy rąk.
Może to dużo, może mało, może nie każdy tak ma, ale u mnie tak to wyglądało. Miałam wręcz takie dwa przełomowe momenty. Pierwszy gdy trafiłyśmy do szpitala i chciałam Jej jakoś wynagrodzić te trudne chwile, więc spędzała w moich lub Bartka objęciach praktycznie całą dobę. Przełom, gdy miłość bierze górę nad wszystkim. Drugi, gdy Bartek wyszedł wieczorem na kilka godzin, a Nina za nic nie chciała dać się uspokoić i iść spać. Byłam już tak zmęczona i załamana, że gdy Bartek wrócił do domu, po prostu oznajmiłam, że musi zająć się Nią beze mnie przynajmniej przez 2 godziny, bo jak nie pójdę zaraz spać to oszaleję. Przełom, gdy zmęczenie i brak czasu dla siebie nie dały się już niczym innym zagłuszyć. Od tamtej pory codziennie staram się znaleźć chwilę dla siebie i wyjść chociaż do sklepu po bułki. Ciężko mówić o balansie, bo karmiąc piersią, a z Niny jest niezły ssak i przytulas, spędzamy razem większość doby, ale wystarczy godzinka tylko dla siebie, by wrócić do obowiązków mamy z zapałem i uśmiechem na ustach.
Pierwszy miesiąc sam w sobie jest trudny dla kobiety, która musi dojść do siebie po porodzie fizycznie i psychicznie. Dla mnie był trudny, ale inny niż zakładałam. Czas połogu, bo o nim piszę. Bałam się bardzo tego czasu, a jeszcze w moim przypadku padło na późną jesień. Okres jesienno-zimowy jest dla mnie wystarczająco przytłaczający i bez połogu… więc bałam się jak to wszystko przetrwam. Na pewno w pierwszych dniach byłam mocno przytłoczona i trochę taka bez życia. Zmęczona, obolała, spuchnięta. Nie chciałam patrzeć w lustro, nie chciałam z nikim rozmawiać. Gdy zaczynałam rodzić pisałam z siostrami i mamą aż do 7 cm rozwarcia, a gdy urodziłam poprosiłam Bartka by poinformował najbliższych, a sama ze dwie doby próbowałam się pozbierać. Po powrocie do domu zaczęłam dochodzić do siebie. Ciepły dom i pomoc bliskich na pewno są w tym czasie nieocenione. Po sobie wiem, że nawet gdy wydaje się nam, że dobrze znosimy ten czas, jesteśmy bardzo kruche i mały szczegół może sprawić, że się rozsypiemy. Czasem miałam wrażenie, że nie najlepsza ze mnie matka, skoro mam gorszy nastrój w tak pięknych chwilach. Teraz gdy jestem na finiszu, wiem, że to uroki połogu i z ulgą odliczam ostatnie dni, a z każdym kolejnym dniem czuję zmiany na lepsze i w samopoczuciu i w ciele.
Co nam pomogło przetrwać pierwszy miesiąc?
Świadomość potrzeb dziecka

Nie wszystkie potrzeby jesteśmy w stanie odgadnąć od razu i to tylko na podstawie płaczu, ale jest coś, co od początku wiadomo. Bliskość rodziców, szczególnie mamy, to najważniejsza potrzeba tej małej istotki. Gdy ją zaspokajamy, wszystko inne też powoli się układa. Tulenie, noszenie, karmienie, było i tak, że Nina otoczona miłością zapominała razem z nami o mokrej pieluszce 😉 Tak jak pisałam wcześniej, na początku bałam się czy z czymś nie przesadzę, ale szybko odkryłam, że z bliskością nie da się przesadzić… przynajmniej w pierwszym miesiącu 🙂
Świadomość własnych potrzeb
Kobiecie po porodzie łatwo jest wpaść w rytm dom-dziecko i zapomnieć o sobie. Mi pierwsze dni tak szybko mijały, że przez tydzień myślałam codziennie, że jest niedziela, a dopiero po dwóch zdałam sobie sprawę, że przestałam wychodzić z domu ( pomijając krótkie spacery z Niną). Pierwsze samotne wyjście do sklepu uświadomiło mi jak wiele w głowie zmienia takie „przewietrzenie się”. Nie zawsze się da, nie wszystko się da, ale warto robić małe kroki… w końcu już niedługo chciałabym wyjść „przewietrzyć się” na jakimś treningu.
Podział obowiązków

Nie wyobrażam sobie tego czasu bez aktywnego udziału Bartka we wszystkim, nie pomoc okazjonalną, ale pełne zaangażowanie. Wiem, że różne są podejścia, ale my od początku stawiamy na mocne role obojga rodziców. Wiadomo, że w pewnych kwestiach Bartek mnie nie zastąpi, a ja muszę pogodzić się z tym, że musi wychodzić z domu częściej ode mnie, ale staramy się być oboje równo zaangażowani i równo zmęczeni 😀
Śpij, gdy dziecko śpi
Śpij, gdy dziecko śpi! Słyszałam z każdej strony, a za chwilę dopowiedzenie: ja nie spałam i żałuję. Niestety muszę się pod tym podpisać. Gdy już uda mi się udać na drzemkę razem z Niną, inny ze mnie człowiek, ale prawda jest taka, że nie licząc nocy, takich wspólnych drzemek mogę na palcach jednej ręki zliczyć. Nie zawsze się po prostu da, gdy Mała śpi jest sporo innych rzeczy do zrobienia. Chociażby zjedzenie obiadu. A gdy już nastawisz się na wspólną drzemkę, okazuje się, że to fałszywy alarm i drzemka kończy się po kilkunastu minutach. Codziennie jednak sobie obiecuję, że zacznę spać w tym samym czasie, bo naprawdę czuję się potem lepiej.
Wrzuć na luz i zaufaj swojej intuicji

Gdy stres zaczął mijać, a ja wiele rzeczy zaczęłam robić na większym luzie i Nina wydaje się być bardziej wyluzowana. Jak to mówią – dziecko przejmuje emocje matki. Dlatego często nawet bardzo zmęczeni z Bartkiem żartujemy i się śmiejemy by rozładować napięcie i nie dać po sobie poznać, że jesteśmy wykończeni czwartą godziną lulania…
Z każdym kolejnym dniem coraz mocniej ufam swojej intuicji, to też bardzo wpłynęło na redukcję stresu i zmęczenia. Muszę jednak przyznać, że daleko mi do matki, która wszystko robi intuicyjnie. Są tematy, w których radzę się koleżanek, szukam odpowiedzi w książkach, czy pytam Was na instastory. Oczywiście nie wprowadzam wszystkich rozwiązań ślepo do naszego życia, ale przynajmniej wiem z czego mogę wybierać i tu już muszę zaufać swojej intuicji. Z takim podejściem mi dobrze.
Pomoc bliskich

Pierwsze tygodnie to bardziej świat we troje, ale mimo wszystko znalazło się miejsce na pomoc od tych najbliższych. W pierwszych tygodniach zrobienie zakupów, posiłku, sprzątanie, czy prasowanie dziecięcych ubranek, okazywało się czynnościami, na które kompletnie nie było miejsca w grafiku dnia. Dalej miewam z tym problem i ciężko mi nie zaciskać zębów gdy patrzę na otaczający mnie burdel… ale w pewnych tematach odpuszczam, w pewnych proszę o pomoc bliskich, a z innymi staram się sobie radzić kosztem tych wspólnych drzemek. Niestety mamę i siostry mam daleko, więc nie mogę Ich postawić przed deską do prasowania na stałe, ale Bartka mama jest blisko i możemy liczyć na Jej pomoc, a ja proszę o tyle, na ile można sobie pozwolić by nie zdenerwować teściowej 😉
Najpierw my, później świat

W tych pierwszych tygodniach priorytetem dla nas był czas we troje. Jeżeli odwiedziny, to tylko najbliższej rodziny. Nina to mały człowiek, dla której świat poza brzuchem jest jeszcze obcy i mało przyjazny. Uczy się go powoli, a najważniejsze lekcje odbiera od kochających rodziców, którzy najlepsze co mogą zrobić, skoncentrować się na Niej, kochać ile się da i zaspokajać wszystkie potrzeby najlepiej jak potrafią. Druga sprawa, ten straszny połóg. Rzadko bywam asertywna, ale w tym czasie wprost powiedziałam, że fizycznie i psychicznie nie czuję się na siłach by przyjmować gości. Komuś, kto przez pierwsze 2 tygodnie nie może założyć na siebie normalnych majtek, można wybaczyć brak nastroju na spotkania towarzyskie. Pierwszy miesiąc uczyliśmy się siebie i staraliśmy się chronić Małą przed „złem” otaczającego świata. O ile z pierwszym poszło nam nieźle, z drugim jest ciężko. Nagły pobyt w szpitalu, a dalej katar, który ciągnie się już drugi tydzień… to niezła próba dla nas wszystkich. W każdym razie taka mała izolacja w tym czasie jest dobra dla całej trójki, albo po prostu my lubimy mieć święty spokój z natury 🙂
Czasem najlepszym planem jest brak planu
Podstawą dobrej organizacji w czasach gdy konkretnie trenowałam był konkretny plan dnia, tygodnia, miesiąca, roku… Teraz? Wiem, że im mniej planuję, tym więcej uda mi się zrobić. Czytałam gdzieś, że dziecko wyczuwa nastrój rodziców i napięcie towarzyszące przed wyjściem, przez co samo robi się poddenerwowane i napięte… Coś w tym jest, bo gdy tylko Bartek znika na dłużej, albo ja planuję wyjść o konkretnej godzinie, czy dołączyć do wieczorynki, walczymy z gorszymy chwilami. Póki co nie planuję za wiele wprzód, choć mam cichą nadzieję, że po 6 tygodniach jednak uda mi się wyjść na pierwsze treningi… Nie jest jednak tak źle, wyrwałam się już na zakupy do galerii handlowej i manicure.
Akceptacja zmian

Od tego powinnam zacząć. W końcu to przez ciągłe zmiany tak ciężko mi krótko napisać, jaki był ten pierwszy miesiąc. Są dni, że Mała śpi po 3-4 godziny ciągiem, a są takie, że walczę 3 godziny by spała jedną. Obecnie jest to kwestia kataru, ale przyczyn jest mnóstwo. Raz śpi więcej, raz mniej. Taki to już typ z tej naszej Niny, mieści się w granicach normy i tyle. Poza tym, by było Jej dobrze i wygodnie, niewiele więcej możemy zrobić. No, może modlić o dodatkową godzinę.
Sen, to nie jedyne zmienne w tym czasie. Podobnie jest z płaczem, pieluszkami, jedzeniem. Już przestałam się przejmować, że je dużo danego dnia, bo wiem, że kolejnego zje mniej, a np. będzie spać dłużej… a czasem nie. Przestałam porównywać z innymi dziećmi i się zastanawiać czy coś jest nie tak, że lubi siedzieć tyle przy piersi albo jak w zegarku nie śpi dłużej niż 3 godziny, a najlepiej równo 2h30min. Każdy rodzic ma ze swoim dzieckiem trochę inne przeboje i tyle. U nas odpukać nie ma problemów z brzuszkiem, ale i to może się zmienić. Po prostu najlepsze co mogę zrobić, to czekać spokojnie, co też Nina nam zaplanowała na dany dzień 🙂
Czy coś mnie kompletnie zaskoczyło?

Małe dziecko w domu to ogromna zmiana. Zarówno ja jak i Bartek, do tej pory nie mieliśmy zbyt dużego kontaktu z małymi dziećmi i wiedzieliśmy o nich niewiele. Na pewno sporo słyszeliśmy jak to będzie nam ciężko. Ja nie wyjdę z domu przez rok, a Bartek nie będzie tak szybko biegał. Oczywiście trzeba wiele rzeczy przeorganizować, zmienić, z czegoś zrezygnować, ale dalej wierzę, że uda się nam pogodzić aktywne życie z rodzicielstwem.
W jednej kwestii muszę przyznać, że się pomyliłam. Choć starałam się wielu rzeczy nie zakładać. Wyobrażałam sobie, że będę od samego początku taką nowoczesną, wyluzowaną matką, co z noworodkiem po siłowni lata. Teraz wiem, że to kwestia nie tylko wyboru, ale też rozsądku, malucha i sytuacji. Były dni, że karmiąc Ninę z zazdrością przeglądałam profile sławnych mam na Instagramie i się zastanawiałam jak one to robią? Ja od miesiąca cieszę się, że mogę pozwolić sobie na regularne mycie włosów, a one mają codziennie układane przez fryzjera i bez śladu po nieprzespanej nocy wrzucają kolejne piękne zdjęcie… Czy coś ze mną jest nie tak? Teraz już się nie zastanawiam tylko podziwiam mniej lub bardziej różne podejścia do macierzyństwa, a sama chcę je przeżywać po swojemu. Dziś wiem, że z taką maleńką Niną nie pójdę na siłownię, ale za jakiś czas wrzucę zdjęcie z pierwszego mojego treningu i na pewno wzbudzi ono w niektórych to samo pytanie, co we mnie te wszystkie uczesane matki.