Prawie 3 miesiące męczyłam Was relacjami z przygotowań do Taupo. W końcu nadszedł moment prawdy i odpowiedź, czy droga do Taupo zakończy się pięknym debiutem w Ironman 70.3?
Czy czułam się gotowa? Oczywiście, że nie! Czy stresowałam się? Starałam się jak najmniej. Czy jestem zadowolona z wyniku? W stu procentach!
Przez ostatni miesiąc specjalnie nie pisałam zbyt wielu szczegółów o ostatnich treningach. Podsumowanie miesiąca i obozu w Australii czekają na swoją chwilę. Pobyt w Australii uznaję za jedną z najpiękniejszych podróży w moim życiu. Czułam się tam szczęśliwa, wolna, kochana. Australia ma niesamowity klimat i energię, która oddziaływuje na wszystko. Stylu życia, podejścia do drugiego człowieka, zwierząt, natury – powinniśmy uczyć się od Australijczyków – kochać i doceniać to, co mamy – pracować, jeżeli chcemy więcej.
Wracając jednak do treningów, nie wszystko układało się tak kolorowo, ale nie chciałam Was zadręczać narzekaniem, a sama martwić tym, na co nie mam wpływu i zrobić tyle, ile mogę i mieć z tego frajdę – w końcu między innymi za to pokochałam Australię.
Do Taupo przyjechałam z nastawieniem na dobrą zabawę, ale i walkę o wynik. Wychodzę z założenia, że aby dobrze się bawić na tego typu zawodach trzeba być do tego świetnie przygotowanym, a im lepiej, tym mniejszy stres… powiedzmy 🙂
W Taupo zameldowaliśmy się w środę późnym wieczorem. Rzuciłam walizkę i od razu pobiegłam na 8 km rozbiegania. Biegłam trasą zawodów i zrozumiałam, że na szybki bieg nie ma tu wielkich szans. Ścieżka wzdłuż jeziora bez przerwy wznosi się i opada, nie ma właściwie odcinka po płaskim. A co tam, na biegu przecież i tak jest zawsze ciężko. Dam radę, ale kilku cennych minut z wyniku, wiadomo, trochę szkoda.
W czwartek rano miałam do wyjeżdżenia luźne 20-30 km. Wróciłam po niecałych dwudziestu, lekko podłamana. Spanikowałam. Droga prowadziła góra-dół, podbnie jak biegowa. Usłana mocnymi długimi podjazdami i zjazdami a ja zdecydowanie nie należę do najodważniejszych i doświadczonych kolarzy. Wiedziałam, że początek i koniec trasy będzie trochę pofałdowany, ale nie sądziłam, że aż tak. Do tego asfalt w Nowej Zelandii jest inny, gruby i chropowaty, czasówka trzęsie się na nim jak traktor na polnej drodze (swoją drogą dłonie mi mrowiły kilka dni). Wiatr, kierowcy… no mam takie jazdy, gdy od początku wszystko jest na nie. Tak miałam 2 dni przed zawodami. Bartek trochę mnie uspokoił, przejechał ze mną trasę rowerową samochodem. Co ma być to będzie, postaram się dać z siebie jak najwięcej i tyle.
Czekał mnie ostatni test przedstartowy. Kilometr pływania w jeziorze. Podłamana po rowerze, zawzięłam się i stwierdziłam, że nie ma opcji, żebym tego nie zrobiła. A jak wiecie pływanie w wodach otwartych nie jest moją mocną stroną. Sama jeszcze nigdy nie zrobiłam treningu w jeziorze, a gdy widzę dno płynę z zamkniętymi oczami. Taupo jest jeziorem tak czystym, że dno widać nawet na kilka metrów głębokości. Czy tym razem dam radę?
Na plaży całe szczęście nie byłam sama. Inni triathloniści też testowali nowozelandzkie jezioro. Włożyłam piankę i zaczęłam wchodzić do wody. Wiedziałam, że nie ma opcji bym odpuściła. Powtarzałam sobie, choćby rekin czyhał na mnie za krzakiem, nie poddam się. Muszę się ogarnąć, przestać bać się dna… Odwagi dziewczyno, odwagi, inaczej nie dla ciebie te triathlony. Spojrzałam na Bartka, wiem, że też już ma dość tych moich strachów.
Woda zimna, zanurzam się i widzę podwodny świat, chwila zawahania, ale nie jest źle. Na dnie głównie piasek i kamienie, a więc płynę. Płynę na luzie, 500 m w jedną i nawrót. Tylko tyle muszę zrobić. Nie mogę się poddać, wokół inni pływają i podwodny świat jakoś ich nie wciąga. Udało się. Była chwila grozy, gdy nieopatrznie zboczyłam z kursu i ujrzałam mały podwodny las, na szczęście dużo mniejszy niż ten w Krasnopolu. Szybko uporałam się z lękami, oko zamknęłam tylko na sekundę i już mogłam wyjść na brzeg. 20 minut, tyle zajęło mi pływanie. To tyle, co pływałam w zeszłym sezonie na zawodach,a tu zatrzymując się przy bojkach i płynąc tak by się nie zmęczyć. Jednak nie czas był najważniejszy, a opanowane lęki. To pływanie naprawdę dodało mi siły i wiary we własne możliwości. Nabrałam przekonania, że w dzień zawodów przepłynięcie 1900 m nie powinno być takie straszne.
Pokręciliśmy się z Bartkiem jeszcze po miasteczku zawodów. Zawodnicy z pełnego dystansu odbierali tego dnia pakiety, Bartek szalał na zakupach, a ja zupełnie nie byłam sobą.
Piątek. Po przygodach w Gold Coast przeczytałam regulamin, przewodnik dla zawodników, zasady Ironman, zasady zawodów tri w Nowej Zelandii, obejrzałam filmiki instruktażowe, przestudiowałam mapy, zaliczyłam tour po strefach zmian, o każdą najmniejszą rzecz, której nie byłam pewna pytałam wolontariuszy przynajmniej dwóch niezależnych, a i tak pół godziny przed zamknięciem biura zawodów zestresowana popędziłam dopytać się o worki tranzytowe, które widziałam u wielu zawodników, a o których nie było mowy w żadnym z powyższych źródeł. Ufff… worki mieli tylko ci z pełnego Irona. Zaczynam świrować, czas spać.
Mentalnie wydawało mi się, że panuję nad stresem. Fizycznie, moje ciało mówiło co innego. Przespałam jakieś 3 godziny, a sny miałam nie z tej ziemi.
W końcu nadszedł dzień sądu. Sobota. Bałam się czekającego mnie wyzwania, przede wszystkim trasy rowerowej i samej długości zawodów, ale nie było mowy o paraliżującym stresie, czy presji. OK, jest coś co mnie zawsze stresuje w tych triathlonach, tu strasznie dużo trzeba ogarniać! Nie ma opcji na zamknięcie się w sobie i wyciszenie, musisz być czujny i gotowy na wszystko.Wiedziałam, że dam z siebie tyle, ile będę mogła danego dnia, ale start w Taupo to przede wszystkim niesamowita szansa, którą dostałam od losu i za którą jestem ogromnie wdzięczna. Podobnie jak za sam fakt, że mogę żyć swoją pasją i dzielić się nią. Gdy tylko dopada mnie stres przedstartowy, staram się myśleć o tym, za co powinnam być wdzięczna. Za to, że tu jestem, mam wokół siebie wspaniałych ludzi, Bartka, rodzinę, przyjaciół, czytelników, mogę trenować, jestem zdrowa… Życie jest nieprzewidywalne, odkładając rzeczy na później możemy nie mieć już szansy do nich wrócić. Odkładane marzenia, ludzie, spotkania, odchodzą, a my nie mamy na to wpływu. Ten dzień osobiście przypominał mi takie stracone szanse i sens słów: nie bój się żyć.
Pobudka o 4.30. Śniadanie, ubieranie, pakowanie. Przed 6. jestem już w strefie. Zostawiam przy rowerze potrzebne rzeczy na zmiany. Pompuję koła, napełniam bidony, montuję zegarek na lemondce (nie mam licznika), i tak dalej, i tak dalej… Wszystko zajmuje mi ze 20 minut, bo wiem, że nie będę miała szansy wrócić tu drugi raz.
Wychodzę. Biorę Bartka pod pachę i sadzimy nad jezioro. Lekko spóźniamy się na powitanie i tradycyjny taniec bojowy (Haka) Maorysów. Oglądamy przedstawienie, zaczynam czuć adrenalinę i niezwykłą atmosferę towarzyszącą startom Ironman.
Ruszają prosi z pełnego dystansu, po nich amatorzy. Mija kolejna godzina i przychodzi czas na połówkę.
Krótka rozgrzewka w wodzie. Kalach kazał zrobić kilka rozpędzanych pięćdziesiątek, ale nie przepłynęłam tylu. Woda zimna jak cholera, pełno ludzi, trochę popływałam, do tego kilka wymachów na lądzie, wyjście z wody, przejście przez bramę by uruchomić chip i znowu powrót do wody, by za kilka minut móc wystartować.
Dryfuję w jakimś drugim rzędzie. Startują wszyscy razem. Około 400 osób. Start z wody jest przyjemniejszy niż masowy z plaży, ale trudniej mi się dobrze ustawić w wodzie i później nie mam bladego pojęcia jakim tempem płynę.
3,2,1… ruszamy! Oficjalnie wystartowaliśmy. Zegarek odpalony, zaczynam zabawę! Wróć! Nie dostałam ani sekundy na zabawę! Fala oszalałych pływaków od razu ruszyła, wszyscy walą w wodę jak opętani. Pierwsze kilkadziesiąt metrów mijają mnie jeden za drugim. Nie wiem co się dzieje, nie odnajduję się w tym tłumie, kurde ja tak szybko nie dam rady przez 2 km… Postanawiam robić swoje: mocne pociągnięcie, długie wyleżenie, spokojny oddech, jak tylko ktoś zacznie łapać za nogę, kop z całej siły żabą i nie daj się wciągnąć pod wodę – moja taktyka w skrócie. Płynę swoje i już przy pierwszej bojce robi się spokojniej (200m). Teraz ja zaczynam wyprzedzać…