Relacja bardzo opóźniona, ale musicie wybaczyć, zaraz po biegu ruszyliśmy zwiedzać wyspę. W ciągu trzech dni chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej, stąd inne sprawy musiały zaczekać do naszego powrotu. Udało się nam dosłownie przebiec przez największe atrakcje Islandii i wrażeniami z całej wycieczki chętnie się podzielę w oddzielnym wpisie. Wyspa jest zbyt dużą indywidualnością, aby wciskać jej uroki między przebiegnięte kilometry, stąd dziś zapraszam tylko na relację z biegu, na resztę czekajcie cierpliwie, bo warto!
Pierwszym punktem wycieczki na Islandię był bieg w Reykjaviku, Bartek rozpocząć tym samym sezon maratoński, ja zachowawczo skusiłam się na połowę krótszy dystans. Na wyspę przylecieliśmy w piątek wieczorem, dzień przed startem. Już na lotnisku byliśmy zaskoczeni surowością krajobrazów i pustką jaka panuje w kraju. Niby wiedzieliśmy, że wyspa ma zaledwie 300 tys. mieszkańców, a krajobraz jest dość osobliwy, jednak dopiero na żywo i z każdym kolejnym kilometrem dalej od Keflaviku (miasto z lotniskiem) i Reykajviku (stolicy kraju), doświadczaliśmy na własnej skórze uroków wyspy. Z lotniska udaliśmy się wypożyczonym autem (Toyota Yaris 1992 – z takim autem nie musieliśmy się bać ewentualnych zniszczeń od wiatru) do hostelu w Keflaviku. Nie będę Wam mydlić oczu, miasto nie robiło dobrego wrażenia. Pusto, szaro, ponuro, klimat jak w horrorze. Do tego brak słońca, nieustająca mżawka i niska temperatura sprawiały, że zaczynałam żałować decyzji by przebiec tu półmaraton. Co ja robię? Nienawidzę zimna, a decyduję się na bieg w środku lata w takim miejscu? Zasypiałam bardzo niespokojna i zmarznięta.
Udało się przetrwać noc. O piątej wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy do stolicy. Do przejechania mieliśmy jakieś 50 km. Na pustych drogach nie musieliśmy się martwić czasem, a w samym Reykjaviku bez problemu trafiliśmy do strefy startowej. Reykjavik liczy sobie około 100 tys mieszkańców, niska gęstość zaludnienia sprawia, że nawet tu w stolicy wydaje się pusto. Odebraliśmy pakiety, pokręciliśmy się i nie było co zwlekać – trzeba było się rozebrać i zacząć rozgrzewać do biegu. Z perspektywy czasu mogę napisać, że pogoda właściwie nam sprzyjała, wiatr i deszcz praktycznie uspokoiły się do zera, także start o dziwo był bardzo komfortowy.
Maraton ruszał razem z półmaratonem. Bartek przyjechał z zamiarem wygrać, a ja przy okazji powalczyć o nową życiówkę, a jak się uda to i wysoką pozycję wśród kobiet w półmaratonie. O 8:40 ruszyliśmy. Pierwsze kilometry prowadziły ulicami Reykjaviku. Biegłam w dość sporej grupie, więc wiatr i podbiegi były praktycznie nie odczuwalne w pierwszej połowie biegu. Od początku czułam lekką nogę, biegłam +/- 4:00 min/km, bez mocnych szarpnięć, trasa mijała szybko i płynnie. Podbiegi i wiatr, którymi wszyscy mnie straszyli nie robiły na mnie wrażenia. Biegło się świetnie, spokojnie mijałam kolejne osoby i pilnowałam założonego tempa. Mało atrakcyjna trasa sprawiała, że bez wyrzutów sumienia skupiłam się na kroku i taktyce. Chcę z Wami być szczera, jeżeli ktoś lubi zachwycać się krajobrazami w biegu, Reykjavik nie jest dobrym wyborem. Cały czas jest szaro, zimno, bez słońca, wietrznie, pusto, wybrzeże ma typowo portowy klimat, surowy i miejscami intensywny w zapachu. Zabudowa miasta też nie powala na kolana, a po siedmiu kilometrach robi się jeszcze bardziej ponuro i pusto, bo wybiega się na obrzeża.
Po kilku kilometrach grupa zaczęła się rozciągać, zabudowa miasta zostawała w tyle, praktycznie cała czas biegliśmy przy wybrzeżu, więc chcąc nie chcąc, wiatr zaczął do mnie docierać. Kurczowo starałam się trzymać postawnego pana w czerwonej koszulce, chowając się za jego plecami dotarłam do 10-go kilometra. Garmin pokazał 39:50 – uśmiechnęłam się pod nosem, chwilę dalej był punkt pomiaru, przekroczyłam go z czasem 40:17 i czułam się świetnie. Biegłam na 1:25 jak po sznurku i wydawało się, że nic nie jest w stanie mnie powstrzymać. Planowałam utrzymać to tempo do 14 km, a dalej zacząć przyspieszać. Zjadłam żel z kofeiną firmy Ale, spokojnie przebiegłam 11ty,12ty i 13ty i w momencie gdy miałam przyspieszać zaczęły się górki. Krótkie, samotne podbiegi pod wiatr skutecznie mnie osłabiały, a kilometrowa wspinaczka na 15tym sprawiła, że ze łzami w oczach wbiegłam na szczyt tracąc ponad 50 sekund na dwóch kilometrach! Ech, pomyślałam, spokojnie, czas jest do nadrobienia na zbiegach. Specjalnie nie szarpałam żeby nie zajechać się i móc dalej przyspieszyć. Nic z tego. Dalej była nawrotka i kolejne podbiegi, które prowadziły już właściwie do samej mety. W łydkach zaczęły łapać mnie skurcze, wiało coraz gorzej, byłam przemarznięta i wykończona. Bolało mnie całe ciało, miałam wrażenie, że z każdym kolejnym krokiem jest mi zimniej zamiast cieplej. Robiłam co mogłam, ale moje nogi kompletnie nie przyspieszały. Wbiegłam na metę ostatkiem sił, zasmarkana i zziębnięta. Pierwszy raz na biegu kompletnie się nie rozgrzałam. Przebiegłam przez metę, wzięłam kubek wody i byłam w stanie iść dalej ot tak po prostu. Zjadłam banana i szybko poleciałam do samochodu się przebrać i zrobić schłodzenie zanim skończy Bartek. Skończył jak planował, pierwszy na mecie, z czasem poniżej 2:30, także u Niego nuda straszna 🙂
Słynę ze swoich szczerych podejść do uzyskiwanych wyników, więc i tym razem nie zawiodę! Oczywiście cieszyłam się na mecie z uzyskanego czasu. Poprawiłam swoją życiówkę o ponad 2 minuty (1:26:21), a był moment, że zaczęłam obawiać się, czy w ogóle dobiegnę. Trasa zgodnie z zapowiedziami była trudna, szczególnie w drugiej połowie. Plecy i gardło bolą mnie do tej pory. Z takiej perspektywy każda życiówka to duże osiągnięcie – nie wiem, czy nie byłam jedyna na trasie, która porwała się na takie przedsięwzięcie. Był to jednak w pełni świadomy wybór i właściwie wiedziałam na co się piszę, z drugiej strony człowiek zawsze ma nadzieję i w tym momencie do mojej relacji wkrada się pewien niedosyt. Uzyskany wynik jest dużo gorszy od oczekiwań. Osoby, które śledzą moje treningi do maratonu i wiedzą z czym się wiążę plan na 3 h pod maraton, wiedzą, że nie mogę być zadowolona z takiego wyniku. Na płaskiej trasie i przy dobrej pogodzie, żadne przeliczniki nie dają mi cienia szansy na złamanie 3 h w maratonie z takiego wyniku w połówce. 1:25 powinnam nabiegać z palcem w d… by móc spać spokojnie przed maratonem. A teraz? Sama nie wiem co robić. Żyć nadzieją, że na płaskiej trasie pobiegłabym lepiej, czy spróbować się poprawić? Największym problemem na biegu była temperatura i wiatr. Byłam tak przemarznięta, że maksymalne tętno jakie osiągnęłam to 184 uderzenia. Średnie wyszło 180. Dla porównania dodam, że na finiszu dyszek i połówek potrafię spokojnie dojść do 195-200 uderzeń, a średnie tętno z wyścigu wynosi od 184 do 186 na połówkach. W Reykjaviku nawet się nie zasapałam. Na drugi dzień poszłam biegać i gdyby nie plecy, które mocno dokuczają, nie czuje kompletnie tego biegu. Powinnam być więc spokojna, forma jest tylko warunków nie było. Z drugiej strony na ostatnich kilometrach moje nogi praktycznie odmówiły całkowicie współpracy, a więc wytrzymałość tempowa jeszcze kuleje, na podbiegach ciągle jestem do bani, a warunków idealnych nigdy nie będzie, więc tłumaczenie z warunkami średnio mnie grzeje. O! Muszę jeszcze o tym wszystkim pomyśleć na spokojnie. Póki co, tyle o biegu. Jutro oczekujcie relacji z wyprawy po wyspie! Dopiero za Reykjavikiem zaczęłam zakochiwać się w Islandii 🙂 Zdjęcia, które wrzucam to mały przedsmak tego co zobaczyliśmy!