trening

Przeboje początkującego kolarza

Ucząc się czegoś od zera, człowiek w pewnym momencie albo się sfrustruje na tyle, że rzuci przedsięwzięcie w cholerę, albo nabierze pokory i zrozumie prawdę starą jak świat: trening czyni mistrza. Druga opcja, to najlepsze co może spotkać każdego początkującego, bo nawet jak nie zostaniesz mistrzem świata, cierpliwie robiąc swoje osiągniesz więcej niż niejeden sfrustrowany, nie poddasz się!

Jazda na szosie, w moim przekonaniu nie należy do najłatwiejszych i najprzyjemniejszych czynności, z wielu powodów. Samych kolarzy, co by nie mówić o środowisku, podziwiam ogromnie, bo w tym sporcie naprawdę nieźle trzeba się nacierpieć żeby coś osiągnąć. W zeszły weekend mogłam sobie przypomnieć, co w szosie sprawia, że jest to niezwykle trudna, ale i wciągająca dyscyplina. Wróciła do mnie Krystyna (mój rower, Kross Vento 4.0). Ja na szosę, a do głowy milion przemyśleń szosowych.

Z Krychą miałam dłuższą przerwę, ponieważ zepsuła się lewa manetka i musiałam ją oddać do serwisu, a że oddałam na gwarancję, to formalności trochę trwały. Teraz znowu jesteśmy razem, mam nadzieję, że na długo i szczęśliwie, ale kto jeździ na rowerze, ten wie, że tam zawsze coś może pójść nie tak i dobrze mieć drugi egzemplarz.

Pierwszą jazdę po przerwie zaliczyłam na trenażerze. Pogoda była brzydka, wiało, lało, a ja obmyśliłam nową taktykę: najpierw zajmę się szlifowaniem prędkości na trenażerze, a później umiejętnościami na trasie, ale jak już mam być w 100% szczera, to tak: myśli o jeździe po ulicach paraliżuje mnie. W sobotę zaliczyłam wprowadzającą godzinną jazdę ze średnią 32,2 km/h. Ostatnie 5 km cisnęłam już pod 40, było fajnie. Na trenażerze jest fajnie 🙂

Przyszła niedziela. Pogoda się poprawiła. Wstałam z myślą: dziś wyjdę na zewnątrz, po cichu licząc, że może jednak się rozpada. Bartek przed 8.00 poszedł biegać, a ja tak mniej więcej do 9.00 jeszcze się zbierałam, przeżywałam i zadręczałam myślą, że muszę to zrobić. No nie wiem czemu, ale boję się tej szosy jak nie wiem co! Z resztą, czytajcie.

kolarstwo

Wychodzę z klatki, zanim wyjadę na trasę, mam do pokonania jakieś 3 km, w tym 1 km z 10-cioma progami zwalniającymi (tak policzyłam podczas jazdy)! Przed każdym zwalniam prawie do zera, bo mam wrażenie, że wyskoczę górą, złapię gumę albo poślizgnę się, a wtedy pojawi się drugi problem: co pierwsze? wypinać nogi, czy układać do upadku? O pokonywaniu bokiem nie ma mowy. Zaliczam ten etap z duszą na ramieniu. Łapię głębszy wdech na światłach. Jeszcze tylko 2 km przez Bemowo, które pokonuję ścieżką rowerową, by już bardziej nie potęgować mojego strachu i wyjeżdżam na drogę do Leszna, cały czas kurczowo trzymając kierownicę (ostatni łyk izotonika biorę na czerwonym świetle).

Bemowo – Leszno to obecnie moja ulubiona trasa, jest stosunkowo mały ruch, dobry asfalt i dystans (40 km w obie strony). Odpalam zegarek, jeszcze mocniej ściskam kierę i jadę!

21,22, 23, 24, 25 km/h matko jak szybko! Mijają mnie auta, wieje wiatr, który przeraża mnie z tego wszystkiego najbardziej (mam wrażenie, że pewnego dnia po prostu przewróci mnie na bok) i te cienkie opony! Jak tylko przypomnę sobie, że mam wpięte nogi i cienkie opony, znowu dostaję ataku paniki. Z jednej strony myślę sobie dam radę, a z drugiej, czy ja aby jestem normalna, że dalej jeżdżę? Mijają pierwsze kilometry prędkość między 25 a 27 jest do zniesienia, w międzyczasie próbuję racjonalizować: czy aby na pewno jest czego się bać? Tak, podpowiadają obrazy poturbowanych kolarzy. Może wrócę jednak już do domu? (raz tak wróciłam). Dobra, ogarnij się, powoli do przodu, tyle na ile strach pozwala. Jadę dalej.

Właściwie przez całą trasę nie odrywam oczu od asfaltu przede mną, ale coś mnie podkusiło i spojrzałam na swoje kolano i pech chciał, że siedziała na nim osa. Wiecie co zrobiłam? Jechałam dalej, aż mogłam bezpiecznie zjechać i ją zrzucić. Ja! Ta, która na widok chrabąszcza zeskoczyła z pędzącego skutera! No cóż, jestem beznadziejna w jeździe na szosie, ale wierzę, że to minie.

kolarstwo runtheworld 3

I mija. Jest coś takiego… może też tak macie? Po 20 km zaczyna odpuszczać mój strach, jadę luźniej i szybciej (ok najczęściej jest wtedy już z wiatrem), mam odwagę podrapać się po głowie i zmienić ekran na zegarku. Wkręcam się, samochody mnie nie przerażają, tempo samo się trzyma, śmiało pokonuję miejscowości, skrzyżowania, a nawet ronda! Dojeżdżam do miasta, przejeżdżam odważnie trasę, ląduję na etapie z progami, co drugi biorę bokiem, resztę na hamulcu, ale już nie prędkością zero. No! Nawet fajnie było. Czuję, że coś we mnie zaskakuje i jest coraz lepiej, łatwiej i mniej straszno. Czas i trening robią swoje.

Share: