Jaki był mój 2018? Gdy zamykam oczy widzę piękne miejsca, które odwiedziłam, triathlonowe zmagania i dużo uśmiechu. Choć były też chwile mniej radosne, ten rok zdecydowanie przeważa w pozytywne emocje i takim chcę go zapamiętać.

Na początku roku pierwszy raz postanowiłam spisać postanowienia noworoczne. Wyznaczyłam 3 duże, po jednym z każdej kategorii: zawodowej, sportowej i prywatnej. Udało się zrealizować dwa w całości, trzecie uznajmy, że jest na półmetku. Mam za sobą też kilka mniejszych niezrealizowanych „projektów”, ale i tak musi być w życiu. Jeżeli chcecie zwiększyć swoje szanse na powodzenie, wyznaczajcie ambitne cele, ale przy tym realne i konkretne. Zapiszcie sobie cel i kroki, które maja do niego doprowadzić. Realizujcie stopniowo, a w chwilach kryzysu wracajcie do zapisków. Powodzenia! A teraz wracajmy do podsumowania.

STYCZEŃ

Z rozpędu wpadłam w 2018 ponieważ już w grudniu 2017 rozpoczęłam konkretne przygotowania do debiutu w Ironman 70.3. Musiałam przyzwyczaić się do średnio 10 treningów w tygodniu, a więc często trenowania dwa razy dziennie. Bywało różnie, ale myśl o zbliżającym się wyjeździe i starcie w Nowej Zelandii motywował mnie do pracy. Zaliczyłam swój pierwszy typowo zimowy start – Bieg Chomiczówki. 15 km pokonałam w 1 h i 02 minuty, co daje tempo 4:08 min/km. Dziś brałabym w ciemno taki wynik, wtedy czułam lekki niedosyt. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.

LUTY

Jeszcze tylko kilka dni znoszenia tej paskudnej polskiej zimy i lecimy do wymarzonej Australii! Życie to jednak nie bajka i nie wszystko ułożyło się idealnie. Bartek doznał poważnej kontuzji i wyjazd na obóz sportowy, który był Jego wygraną w WFL World Run musiał przeznaczyć na odpoczywanie i trening zastępczy. Do tego kłopoty z wizą sprawiły, że został na kilka dni w Hong Kongu, a ja bez roweru, karty kredytowej i samochodu mogłam sama, „na spokojnie” przyzwyczajać się do australijskiego słońca. Wyobraźcie sobie mój poziom stresu, skoro dopiero po dwóch dniach odkryłam w apartamencie klimatyzację i drugą sypialnię 🙂 Ostatecznie Australię pokochałam całym sercem i czułam się tam dobrze jak w żadnym innym miejscu na świecie. Na zakończenie pobytu wystartowałam w triathlonie na dystansie sprinterskim, który ostatecznie został zamieniony na duathlon. Zamieszanie jakie panowało na zawodach jest nie do opisania. Do końca nie wiedziałam jaki dystans mnie czeka i o której startuje moja fala. Gdy przyszło co do czego wystartowałam jako jedna z ostatnich, do mijania miałam setki innych uczestników, a na mecie nie było ani zegara, ani medalu. Dodam, że były to Mistrzostwa Australii, w których wystartowało około 2 tysiące osób, a impreza sygnowana była logo Ironman. Doceniajcie polskie imprezy, mało gdzie tak rozpieszczają jak u nas.

MARZEC

Po nieudanym sprawdzianie na krótszym dystansie, nadszedł czas na wylot do Nowej Zelandii i egzamin główny – start w Ironman 70.3 w Taupo. Kolejne piękne miejsce, w którym aż wstyd nie być wdzięcznym za dane przez życie szanse. A stres przedstartowy? Ależ oczywiście, że się pojawił. Jak zobaczyłam rodzaj asfaltu w Nowej Zelandii i podjazdy, które mnie czekały na pierwszych 10 km, wątpliwości zaczęły brać górę. Mój start zbiegł się w czasie z rocznicą tragicznej śmierci mojej koleżanki. Właściwie wszystkie moje wspomnienia z dzieciństwa i podstawówki wiążą się z „naszą paczką”. A później… Tyle spotkań przekładanych na później. Tyle chwil, które zostały po prostu Jej odebrane. Czym przy tym jest start w triathlonie by się zamartwiać? Czy nie ma być jedną z chwil, które przypomną mi kiedyś: żyłam jak chciałam, nie żałuję. 

To był ważny i piękny start. Emocje, które mi towarzyszył są nie do powtórzenia. Na mecie czułam się szczęśliwa i spełniona. Zadebiutowałam z czasem 5:04, goniłam jak szalona by ostatecznie zająć 3 miejsce w swojej kategorii i zgarnąć slota na Mistrzostwa Świata Ironman 70.3 i tym samym zaplanować dalszą część roku.

KWIECIEŃ

Do Polski postanowiła przyjść wiosna szybciej i pewniej. Ciepło się robi na sercu gdy spoglądam na zdjęcia z kwietnia, na których jestem w krótkich spodenkach. Zaczęłam wchodzić w trening i po prostu odhaczać kolejne dni z myślą o startach w sezonie letnio – jesiennym z naciskiem na start w Mistrzostwach Świata. Biegało się średnio, pływało fatalnie, ale na rowerze jeździło fenomenalnie. Taki to ten triathlon juz jest, zawsze coś kosztem czegoś.

MAJ

Od kilku lat majówka u nas oznacza start w WFL World Run i ucieczkę Bartka od goniącej mety. Kontuzja z początku roku niestety wykluczyła Bartka z walki o najwyższe miejsca, ale wyjazd do Rio mieliśmy już zaplanowany, więc co? Wystartowaliśmy na miarę swoich ówczesnych możliwości, a przy okazji zobaczyliśmy kolejne niesamowite miejsce na świecie. Choć przyznaję szczerze, że nie wybrałabym się drugi raz do Rio. Nie uważam by było to najpiękniejsze miasto na świecie, ani piękne, ani bezpieczne, ani smaczne. Jest ok, ale bez szału.

Maj, to dużo jazdy na rowerze, bieganie w upałach i pływanie open water, uszczypnijcie mnie, tak szybko przyszło do nas lato?

CZERWIEC

Zaczęłam fenomenalnie! Start w Ślesinie na 1/4 Ironman, no lepszego początku sezonu nie mogłam sobie wymarzyć. 2:20:09. Pływanie taktycznie i treningowo na 6! Rower choć szarpany i z dużym zapasem sił, ale ze średnią 35 km/h! A na koniec bieg w tropikach, który dał mi ostatecznie 3 miejsce wśród kobiet. Taki wynik na początku sezonu, gdzie wydawać by się mogło, że jest jeszcze tyle zapasu, tyle do zrobienia, tyle do urwania! Oj szalała moja wyobraźnia w drodze powrotnej do domu. Dwa tygodnie później wystartowałam w kolejnej ćwiartce, którą w pierwszej chwili uznałam za wypadek przy pracy. Wszystko od początku źle się układało. Pływanie ze startu wspólnego, zmiana pozycji na rowerze, bieg po bruku, po którym zaczął się mój problem z piętami. 2:28, to był wynik na miarę czasów zabawy z Krychą, ale miałam jeszcze sporo czasu na wyciągnięcie wniosków i pracę nad błędami.

LIPIEC

Kolejny sprawdzian na dystansie ćwiartki i kolejny stracony punkt. Start w Stężycy dosłownie mnie zmiażdżył. Fatalne warunki pogodowe odebrały mi wiarę i chęci na walkę. Wystartowałam, ale do domu wróciłam ze spuszczoną głową i zaczęłam myśleć o planie naprawczym. Zrobiłam sobie wolne i wyjechałam na 4 tygodnie w rodzinne strony na mój taki mały obóz sportowy. Trenowałam zawzięcie i czarno na białym widziałam jak forma zwyżkuje.

SIERPIEŃ

Po ciężkim okresie treningowym spędzonym w Krasnopolu, przyszedł czas na pierwszy poważny start, Ironman 70.3 w Gdyni. Nie do końca widziała mi się ta Gdynia, ale Łukasz Kalaszczyński chciał żebym powalczyła na Mistrzostwach Polski. Popełniłam kilka poważnych błędów i stanęłam na starcie kompletnie niezregenerowana. Pierwsze pływanie w morzu mnie przerosło, nieznajomość trasy rowerowej wybiła z rytmu, a na koniec bieg, na którym dały o sobie znać wypracowane przez ostatnie tygodnie przeciążenia, w dużym skrócie znowu nie poszło po naszej myśli. Plus jest taki, że udało się złamać 5 godzin, a minus, że niestety był to start kompletnie poniżej możliwości. Pech i zaniedbanie regeneracji oraz treningu uzupełniające sprawiły, że z piętami i kolanami musiałam walczyć do końca sezonu, a start w RPA potraktować bardziej z przymróżeniem oka. 

To był miesiąc gdy walczyłam z dużym rozczarowaniem. Wiele od siebie wymagałam, wiele z siebie dałam i wierzyłam, że stać mnie było na jeszcze więcej. Niestety nie wszystko ułożyło się po mojej myśli i musiałam się zatrzymać. Im bardziej chciałam, tym ściana, w którą uderzałam stawała się mocniejsza. Mam jednak nadzieję, że praca i błędy popełnione przez ten czas nie pójdą na marne i w kolejnym sezonie triathlonowym będę mądrzejszym i bardziej kompletnym zawodnikiem. Przez cały ten czas ogromnie mnie wspierał i pocieszał Bartek, a także rodzina. Bez tego pewnie bym się wypaliła i do RPA leciała rozżalona.

WRZESIEŃ

A tak, do RPA leciałam pogodzona, że nie wypracowałam tego co chciałam, ale szczęśliwa i gotowa dać z siebie tyle, ile mogłam. Atmosfera, widok zawodników z całego świata i piękna Południowa Afryka nie pozwolili się zamartwiać. W 2018 mieliśmy niezwykłego farta do odwiedzania wspaniałych miejsc. Australia, Nowa Zelandia, Brazylia, RPA, są to miejsca tak niepowtarzalne, piękne i zaskakujące swoją kulturą oraz kuchnią (co my z Bartkiem osobiście cenimy bardzo mocno), że sam fakt, że mogłam je wszystkie zobaczyć w jednym roku budzi we mnie ogromną wdzięczność i poczucie szczęścia. Może to dużo, może to mało – nie porównuję. Doceniam to co mam i to co przeżywam. 

Udział w Mistrzostwach Świata był dla mnie wielkim wyróżnieniem i wisienką na torcie tego sezonu. Miałam za sobą dopiero 9 miesięcy regularnej triathlonowej pracy. Pierwsze jazdy na rowerze czasowym, pierwsze zeskakiwanie z roweru bez butów, pierwsze pływanie w morzu, pierwsze w oceanie, pierwsza jazda w deszczu, pierwszy bieg… no dobra nie wiem co było pierwsze w biegu, ale dużo było tych pierwszych razów, więc cóż mogę napisać, na pewno jest to bardziej początek przygody z triathlonem niż koniec. Świadomie jednak zdecydowałam się na dłuższe roztrenowanie.

1 września zrobiłam swoje, wystartowałam, zrobiłam co mogłam i zakończyłam sezon. Bez planów, bez kalendarza, bez podsumowań, bez diety. We wrześniu zapomniałam co to trening, rywalizacja, plan. I mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że jestem zdrowa i umiem się zatrzymać. 

Resztę miesiąca spędziłam na przeżywaniu faktu, że kończę 30 lat… oraz myśląc o treningach innych. Podczas 40. Maratonu Warszawskiego wystartowała pokaźna grupa moich zawodników,  w tym 40 śmiałków z Sii, których mieliśmy z Bartkiem okazję przygotowywać w ramach projektu #Siiruns40WM. Kibicowanie podczas maratonu na nowo rozpaliło moje maratońskie marzenia!

PAŹDZIERNIK

Z wielką ochotą postanowiłam wrócić do biegania. Po cichu myślałam o przygotowaniach do maratonu, ale kilka kwestii sprawiało, że nie do końca czułam się pewna by Was o tym informować. Musiałam doleczyć swoje pięty i kolano. Całe szczęście problem wydaje się być zażegnany. Treningowo musiałam przestawić się z triathlonu i biegania 30-50 km w tygodniu, na bieganie więcej, mocniej, a przede wszystkim dłużej. Czy się udało? Mamy końcówkę roku, a ja dalej nie jestem tego taka pewna, ale walczę i zobaczymy co z tego wyjdzie.

LISTOPAD

Weekendy poświęciłam na dokształcanie się i ukończyłam kurs na Trenera z przygotowania motorycznego, a w tygodniu budowałam formę maratońską. Czy coś więcej się działo? Listopad to taki miesiąc, że jak nie wyjeżdżam gdzieś, gdzie jest ciepło, wolę odhaczyć i zapomnieć, a więc lecimy dalej.

GRUDZIEŃ

Raz pod górkę, a raz z górki, z treningiem jak z życiem. Całe szczęście jeszcze tylko chwila i będę mogła sprawdzić, czy uda mi się przebiec 42 km? Ale to już będzie początek 2019, a więc nowa karta, nowe wyzwania, nowe sukcesy, ale i nowe porażki. Życie nie jest proste, ale jest jedno i żeby miało znaczenie, musimy brać je w swoje ręce! Tego Wam życzę przede wszystkim, żyjcie swoim życiem, budujcie je po swojemu, doceniajcie to co macie i pracujcie na więcej. 

Prawie zapomniałam. W grudniu udało się też w końcu odpalić z Bartkiem wspólny kanał na YT, Kasia i Bartek SHOW,  na który serdecznie zapraszam!

Share: