Moja pierwsza jazda

Majówka, to czas, który bez ściemy i wyrzutów sumienia mogłam poświęcić na aktywny relaks. W natłoku codziennych obowiązków nie zawsze mam chwilę i chęci by wykonać założone plany treningowe, które swoją drogą nie są obecnie zbyt ambitne. Moje ciało i umysł wciąż są w stanie regeneracji, szybko się męczę, szybko odpuszczam, ale wiem, że w końcu to minie. Początki i powroty zawsze są trudne, stąd nie można się zniechęcać, tylko cierpliwie robić swoje. I tak robię. Akceptuję ten stan, cieszę się z możliwości, które mam i powoli idę do przodu, aż pewnego dnia załapię swój dawny rozpęd!
Do regularnych lekcji na basenie i treningu funkcjonalnego, w końcu dodałam kolejny element układanki – jazdę na rowerze szosowym. Piszę w końcu, bo trochę to trwało. Mimo, że jazda na rowerze była jednym z zaleceń rehabilitacyjnych, noga nie chciała zaakceptować tego typu wysiłku nawet na rowerze stacjonarnym, a co dopiero szosowym, na którym kolanami dotykam prawie klatki piersiowej (chodzi o kąt zgięcia w stawie biodrowym). Cierpliwie musiałam jeszcze swoje odczekać, aby bezpiecznie zacząć treningi na rowerze. Poza tym dobór roweru i potrzebnego sprzętu, to już historia na kolejny wpis. Wszystko trochę trwało, ale ostatecznie udało się zgrać w czasie i wyposażona w nowy rower szosowy mogłam ruszyć na majówkę.
Wykorzystując kilka dni wolnych wyjechaliśmy z Bartkiem za Warszawę, gdzie miałam dobre warunki do jazdy na rowerze. Swojej pierwszej jazdy na rowerze szosowym! Prawda jest taka, że do tej pory nigdy nawet nie siedziałam na szosówce. Owszem całe dzieciństwo przemieszczałam się głównie na rowerze, więc jeździć na dwóch kółkach umiem, ale z szosówką nie miałam żadnego kontaktu. Rower, to rower, można powiedzieć, a jednak… po swojej pierwszej jeździe na szosie mam wrażenia, jakbym wszystkiego musiała uczyć się od zera. Z resztą sami przeczytajcie, jak mi poszło.
Pedały SPD (zatrzaskowe) w rowerze to absolutna konieczność, dla każdego poważnego szosowca, triathlonisty, rowerzysty, kolarza… po prostu wszystkich tych, którzy poważnie traktują swoje treningi rowerowe i tych, którzy spróbowali – prawdopodobnie nie da się zawrócić z drogi SPD na nieSPD. System wpięcia butów w pedały sprawia, że stopy nie ześlizgują się z pedałów, a my wydajniej pedałujemy. Gdy jedna stopa pcha, druga ciągnie i tu muszę przyznać, że naprawdę czuć dużą różnicę w sile i prędkości. Jednak SPD mają także swoje drugie oblicze przed którym przestrzega się każdego początkującego: stopa wpięta, musi zostać także wypięta! Co to znaczy? Jeżeli zahamujesz uprzednio nie wypinając butów z pedałów, masz gwarantowaną glebę. Dlatego pierwsza zasada bezpieczeństwa rowerzysty z SPD głosi: najpierw wypinasz, później hamujesz. Niektórzy twierdzą, że obawy są przesadzone, bo wypinanie to odruch wręcz naturalny. Moja siostra jeździ na MTB z SPD i nigdy nie zaliczyła gleby, a więc idąc na swoją pierwszą jazdę w jakimś stopniu liczyłam na siłę genów i czułam się w miarę bezpiecznie. Poza tym osoby początkujące mogą ustawić napięcie sprężyny w pedałach i prawdopodobnie buty wtedy wypinają się praktycznie bez użycia siły (swoją drogą, muszę sprawdzić to u siebie). A więc wypinanie i wpinanie pedałów z SPD to pierwsza ważna umiejętność, o której trzeba pamiętać przed swoją pierwszą jazdą. Zanim zdecydowałam się na pierwszą jazdę open air, zaliczyłam kilka intensywnych sesji na trenażerze, ćwiczyłam wpięcia w mieszkaniu, a później na podjeździe. Pierwszą jazdę zaczęłam od przetrenowania wpinania i wypinania. Można rzec, że temat potraktowałam poważnie i należycie się przygotowałam, do tego geny, cóż mogłoby się nie udać?
Szosa jaka jest każdy widzi – w porównaniu z człowiekiem – mała i chuda. Na moje oko, nie da się na niej dobrze wyglądać i czuć bezpiecznie. Ile by nie kosztowała, pozostaje mała i chuda, a jeździec wygląda jak pokraka w pozycji embrionalnej. To moja subiektywna opinia i naprawdę nie musimy w tym temacie dyskutować. Wsiadam więc na swoją małą, chudą, lekką, z cienkimi oponami Kryńkę, wpinam buty i zaczynamy! Wróć! Wypinam się, hamuję, włączam zegarek (żeby nie odrywać rąk od kierownicy w trakcie jazdy) i jeszcze raz: wpinam lewą nogę. rozpędzam się, wsiadam, wpinam prawą, ok, teraz już zaczynam swoją pierwszą jazdę.
Mam to szczęście, że już na pierwszej jeździ mogę poznać znaczenie słowa wmordewind i pierwsze 10 km pokonuję niby lekko (bo na szosie dużo lżej niż MTB), a jednak cały czas pod wiatr. Staram się jechać od 20 do 30 km/h. Nie chcę ryzykować i się spieszyć na pierwszej jeździe. Muszę nauczyć się zmieniać przerzutki, wypinać, hamować, kontrolować prędkość, omijanie dziur, kamieni, walkę z wiatrem bocznym, wiatrem od dużych samochodów, zjazdami, podjazdami, skrętami, fuck! Ta jazda na szosie to niekończący się stres!
Nogi wpięte, pozycja jakaś nienaturalna, chwiejna, prędkość rozwija się błyskawicznie, a więc dwa palce trzymam cały czas w gotowości na hamulcu, w mojej głowie pojawiają się myśli, co może się stać przy 40 km/h? A jak spadnę z tymi wpiętymi nogami, co najpierw? Bokiem? Górą? Starać się wypinać, czy po prostu sunąć asfaltem i liczyć na szczęście? Boję się każdej nierówności, zakrętu, górki, kamienia, samochodu. To nie moja bajka, nie ma opcji, że będę w tym dobra. Wracam do hotelu.
Wróciłam, wypięłam się, uczucia mam mieszane, ale wiem, że początki są trudne, więc na drugą jazdę decyduję się jeszcze tego samego dnia. Biorę rower, wpinam lewą nogę, rozpędzam się, siadam, wpinam prawą, jadę, a za mną Bartek samochodem rusza w celu zrobienia kilku zdjęć. Zatrzymujemy się na pierwszym podjeździe, ja jeżdżę w tę i z powrotem, a Bartek robi fotki. Prawda jest taka, że cały proces wygląda w ten sposób: przejeżdzam w jedną stronę, po czym wypinam nogi, zawracam rower, wpinam się i jadę w drugą stronę. Bartek ma niezły ubaw, że nie robię tego w jeździe, więc postanawiam poćwiczyć manewr. W końcu za którymś podejściem udaje mi się, raz, drugi, trzeci! Ha! Umiem zawracać!
Krzyczę podchodząc do entego zawracania, że już umiem i w tym momencie dojeżdżam do pobocza, asfalt się kończy, rower traci prędkość, a ja nie mogę wypiąć nogi! Szarpię, lecę, szarpię, lecę! Boże jak coś złamać, niech to będzie ręka! Wystawiam rękę, prawe kolano i ciach! Leżę przywalona wcale nie taką lekką Kryńką, na prawym biodrze i nie mam odwagi się ruszyć. K**** jaka ja głupia jestem. Zaczynam płakać ze strachu, a później z bólu, bo chroniąc biodro wystawiłam na stracenie kolano i obiłam je porządnie z obu stron (asfaltowej i zębatkowej). Dwa wdechy, wstaję, biodro całe… uffff czasem mam więcej szczęścia niż rozumu.
Pierwszą jazdę mam za sobą, pierwszy upadek także. Oczywiście następnego dnia wyszłam na kolejną jazdę, ale już bez zawracania. Było lepiej, ale na pierwsze szosowe endorfiny muszę jeszcze poczekać.