trening

Mistrzostwa Świata Ironman 70.3 w RPA. Część 1

Za mną najważniejszy start sezonu i zarazem jeden z ważniejszych startów do tej pory. Start, na który stawiałam, w który wierzyłam i dla którego wiele poświęciłam. Z ręką na sercu mogę napisać, że nigdy nie byłam tak konsekwentna i posłuszna w treningu jak przez ostatnie pół roku, a jednak… nie czarujmy się, nie będzie to relacja z mojego wielkiego zwycięstwa, a relacja o tym co robić, gdy czegoś tak bardzo pragniesz, a jednak nie możesz tego mieć? 

Przygodę z triathlonem zaczęłam niedawno. Na dystansie Ironman 70.3 debiutowałam w marcu w Nowej Zelandii. Zaskoczona miejscem, wynikiem i samopoczuciem niewiele myśląc (nooo trochę wątpliwości było) przygarnęłam slota na MŚ. Wiedziałam, że do formy dziewczyn z topu nie dojdę przez pół roku, ale liczyłam, że jest to wystarczający czas by zrobić porządny progres i zakręcić się gdzieś niedaleko tych najlepszych w kategorii. Uwierzyłam w siebie jak nigdy i zaraz po powrocie do Polski zaczęłam swoją wielką #RoadToRPA.

Drogę plus minus znacie z poprzednich wpisów i social mediów. Raz szło lepiej, a raz gorzej. Generalnie nie po mojej myśli. Do samolotu wsiadałam świadoma swojej formy. Pogodzona, ale mimo wszystko gotowa by dać z siebie 100% i dobrze się bawić finiszem tej drogi. W relacji zdradzę więcej szczegółów każdego etapu, które miały wpływ na mój wynik i podejście do zawodów.

Na miejscu w Port Elizabeth byliśmy we wtorek. Chciałam w końcu zaliczyć start, przed którym nie będę załatwiała wszystkiego na ostatnią chwilę. Opóźniony rower ciut pokrzyżował moje końcowe treningi, Bartka przy okazji też. Całe szczęście rower wraz z resztą treningowego bagażu doleciał w środę. Rower oddałam na szybki przegląd, zależało mi przede wszystkim na czyszczeniu i smarowaniu łańcucha, który po jeździe w Augustowie w deszczu był mocno ubrudzony. Pozytywnie zaskoczona szybkością obsługi w tamtej chwili polecałabym taki ekspres przegląd w ciemno każdemu… z perspektywy czasu wydaje mi się, że to nie była najlepsza decyzja.

Wcześniejszy przyjazd na miejsce to był z kolei świetny pomysł. Na spokojnie poznałam trasy zawodów, odebrałam pakiet, zrobiłam zakupy w sklepie Ironmana 😉 chłonęłam atmosferę mistrzostw, odpoczywałam i cieszyłam się, że mogę tu po prostu być. 

Wszystko robiło na mnie ogromne wrażenie, przygotowanie, ludzie i samo miejsce zawodów. Lekki stres zaczął pojawiać się w ostatnich godzinach do startu, ale mimo wszystko pozytywne emocje przeważały. Niezależnie od wyniku, wiedziałam, że już jest dobrze i mam z czego się cieszyć. Takie trochę nie w moim stylu, prawda? A jednak, czasem ta romantyczna strona Gorlo przebija skorupę i ukręca łezkę na kilka sekund do startu.

PŁYWANIE

Pływanie w oceanie – tego etapu bałam się najbardziej. Fale, otwarta przestrzeń, rekiny, temperatura wody w okolicach 16 stopni, czy aby na pewno ja już jestem na to gotowa?

Bardzo dobrze, że byłam na miejscu wcześniej i miałam okazję wejść do wody dokładnie w miejscu gdzie zaplanowany był start. W tygodniu przedstartowym każdego ranka była wyznaczana i zabezpieczana część trasy zawodów, po której mógł pływać każdy chętny. Dzięki temu przekonałam się, że ocean nie taki straszny. Choć do przyjemnych też nie należy. Pierwsze moje wejście do wody zaliczyłam sama. Po przebrnięciu przez pierwsze fale, płynęło się nawet przyjemnie. Przez cały czas widziałam dno i całe sylwetki innych pływaków. Woda była bardzo zimna i obrzydliwie słona. Zrobiłam bardzo komfortowe, a przy okazji jak na moje OW treningi szybkie 700m (2:00/100m), po drodze poprawiając kilka razy czepek i zatrzymując się na nawrotach. Byłam szczerze zadowolona. Gdy drugi raz weszłam do wody już w towarzystwie Remisia, Bartków i Ewy i popłynęłam jeszcze szybciej (700m 1:50/100m). Szczerze? Nastawiałam się na pływanie życia. Dzięki tym treningom nie tylko nie bałam się wejścia do wody, ale wierzyłam, że mogę popłynąć naprawdę mocno. 33-32 minuty, tyle powinnam zrobić biorąc pod uwagę moje treningi z ostatnich miesięcy i samopoczucie w tej wodzie.

A tymczasem?

Start mam zaplanowany na 8:10. Pojawiamy się z Bartkiem niecałe 2 godziny wcześniej. Mam ostatnią szansę na wejście do T1 (strefy zmian z rowerami). Zostawiam przy rowerze żele, pompuję koła, sprawdzam swój worek. Udało się złapać Ewę, która jest w mojej kategorii wiekowej i stwierdziłyśmy, że zawsze to raźniej przynajmniej wspólnie zacząć etap pływacki. 

Szybka toaleta, zakładanie pianek i już musimy ustawiać się w swojej fali. Nie było opcji zamoczenia się przed startem, trochę obawiałam się, czy wpłynie to w jakiś sposób na pływanie, ale skoro nie ja jedna stałam na sucho, to co za różnica?

Poza udanymi treningami w oceanie, uspokajał mnie również typ startu. Pierwsza rzecz – kobiety ścigały się w sobotę, a faceci w niedzielę, a druga – rolling start. Do wody wchodziłyśmy falami wiekowymi plus rolling start 10 osób co 10 sekund. Jest to komfort psychiczny nie do opisania. Pojawiają się głosy, że zabija to rywalizację  trudniej utrzymać tempo. Ja osobiście i tak nie umiem złapać żadnych nóg, a po wyjściu z wody rywalizacja trwa dalej i nie widzę problemu w jej ogarnięciu.

Sekundy mijają nieubłaganie. Dochodzi godzina zero, czyli 8:10. Stanęłam na tyle z przodu na ile mi się udało. W mojej kategorii startowało ponad 200 dziewczyn (ukończyło 207). Do wody udało mi się wejść w jakiejś połowie stawki (taki to mój przód był).

Wbiegam sprawnie między fale, które walczą tego dnia równie zaciekle. Od początku płynę mocno, równo, mam wrażenie, że wyprzedzam non stop, trzymam świetne tempo, bez problemu nawiguję, fale nie robią na mnie wrażenia. 800 m w głąb, 300 m bokiem i 800 m do plaży. Po treningach wiem, że pierwsze 800 m to dystans, na którym najwięcej mogę zyskać. Płynę i wierzę, że daję z siebie wszystko, że to moje najlepsze pływanie właśnie trwa! Mam jednak wrażenie, że strasznie mi się dłuży w tej wodzie. Po bezpiecznych 300-400 m, które pokonywałam na treningach, wszystko zaczyna się zmieniać. Woda robi się raz ciepła, raz lodowata, fale bujają na boki.

Pod względem nawigacji, ten odcinek był moim najlepszym ze wszystkich startów. Dopływam do boi na centymetry. Pod boją widzę nurka! Nie wierzę i przyglądam się kilka razy, czy to na pewno nurek? Gdybym wtedy wiedziała, że stoi tam jako zabezpieczenie w razie rekinów chyba bym nie weszła do wody. Jesteśmy naprawdę daleko od plaży i naprawdę głęboko!

Odcinek bokiem pokonuję szybko, choć niestety ze sporymi problemami z nawigacją. Powrót jest ciężki, ale powtarzam sobie, że to tylko 800 m. Woda jest zimna, od czasu do czasu widzę 1-2 dziewczyny, gdy ja mijam lub jestem mijana. Fale wybijają mnie z rytmu, nie płynie mi się już tak dobrze jak na początku, ale coś próbuje walczyć. Łapię nawet nogi na chwilę. Widzę bramę Ironmana, obstawiam, że jeszcze jakieś 100 m muszę przepłynąć i nagle dostaję mocną falą w tył głowy, czuję, że niesie mnie do przodu. Łapię oddech, patrzę do góry, a nade mną stoi wolontariusz! To już? Plaża?! Próbuję się zebrać i uciec od tych fal jak najszybciej. 

Nie czuję się najlepiej. Mdli mnie i kręci się w głowie. Ciężko mi nad tym zapanować, ale wiem, że z każdym krokiem będzie lepiej. Przebiegam przez bramę, łapię międzyczas i …. aż mnie wryło w ziemię!

Ponad 36 minut!!! Oficjalnie 36:34. Uchodzi ze mnie entuzjazm. Ciągnę za sobą nogami zrezygnowana. Myślałam, że jestem gotowa, że tak walczyłam w tej wodzie, że tyle trenowałam, a ja zaliczam najgorsze moje pływanie. Poczekajcie! Może mogę to jakoś jeszcze powtórzyć? Jak ja się wytłumaczę Michałowi? Jest mi wstyd, bo zaangażował się w moje pływanie na maksa, uwierzył, że naprawdę stać mnie na dużo po Taupo, a ja wszystko zepsułam już na początku. Wiem, że Bartek jest gdzieś tam wśród kibiców i sam się zastanawia co poszło nie tak? Co poszło nie tak? Sama nie wiem. Po prostu tak popłynęłam i już. Nie widzę nic co by mogło złagodzić ten wynik. Dobrze wbiegłam, dobrze nawigowałam, czepek i okularki na miejscu, zero walki o miejsce, drugi raz jakbym weszła też pewnie popłynęłabym plus minus to samo. Tak wyszło i już. Wychodzę z wody 116, to tłumaczy dlaczego tak mało osób mnie wyprzedziło i na odwrót. Po prostu dobrze się ustawiłam 😉 

Negatywne myśli odsuwają wolontariusze. Są na każdym kroku. Mam wrażenie, że czytają w moich myślach. Gdzie zaraz po myśli, że dałam dupy w tej wodzie, pojawiła się kolejna: T1 – Gorlo Twoja zmora… ściąganie pianki! I wtedy pojawia się wspaniały wolontariusz, który krzyczy do mnie: sit down, legs up…. rach ciach! I pianeczkę mam zdjętą. Drugi wolontariusz szybko podciąga mnie do góry, piankę wręcza do reki, popycha na rozpędzenie i już nie mam czasu by myśleć o pływaniu. Biegnę do strefy, chwytam worek, zakładam buty, pasek i kask i cisnę po mój rower. 3:37 w strefie – to naprawdę nieźle, tu analizując wyniki innych mogę dumnie napisać, że zaliczyłam progres.

Czas na rower! Ten na którym ledwo co bidon nauczyłam się łapać, ten, co straszy mnie na zjazdach i zakrętach. Ten sam rower – o ironio! Wiedziałam od tygodni, że będzie moją najmocniejszą stroną tego dnia, a po pływaniu wiedziałam, że jeżeli gdzieś zrobiłam progres to właśnie na rowerze. Przyszedł czas to sprawdzić! Podekscytowana wsiadam i chcę walczyć z całych sił!

Jak było na rowerze? Czemu nie mogłam dać z siebie wszystkiego na biegu? O tym przeczytacie w następnej części. Bardzo nie chcę dzielić, ale za dużo mam pracy po powrocie do Polski by uwinąć się szybko z całością.

Share: