motywacja

Historia pierwszego maratonu

Mój blog istnieje już dobre dwa lata, a ja jeszcze nie opowiedziałam historii swojego pierwszego maratonu. 33. Maraton Warszawski, rok 2011, z czasem 04:24:19, mając 22 lata, pokonuję swój pierwszy w życiu bieg na królewskim dystansie. Jak do tego doszło? Jak się przygotowywałam? Jak się czułam podczas biegu? Czemu postanowiłam na mecie, to co postanowiłam? Czas byście przeczytali tę fascynującą opowieść!

Długo nie brałam się za opisanie tej historii z prostej przyczyny, takie wpisy nudzą znaczącą większość czytelników. Jednak komentarze co do moich obecnych wyników i Wasza powściągliwość, skromność, a nawet niedocenianie własnych rezultatów, tłumacząc fakt tym, że na moim, czy innym tle wyglądacie marnie, zachęciły mnie by przypomnieć, że ja też od czegoś zaczynałam. Bardzo długo biegałam dla zdrowia i sylwetki, nie myślałam o czasach i rywalizacji. Po prostu lubiłam wyjść od czasu do czasu i walnąć ósemkę wokół osiedla. Jeżeli też to lubisz, rób tak dalej! To Twoje bieganie i biegaj zgodnie z samym sobą. Nie każdy musi gonić i zarzynać się na treningach. Ja w pewnym momencie zapragnęłam zmienić moje ósemki na coś więcej. Czemu? Duży w tym udział miał mój pierwszy maraton. Na mecie tego maratonu zaczęła się moja prawdziwa przygoda z bieganiem.

pierwszy maraton run the world

Wiosną 2011 namówiona przez Piotra (mojego biegowego partnera i dobrego kolegę) przebiegłam swój pierwszy bieg uliczny – Półmaraton Warszawski (1:57). Oczarowani atmosferą i wystrzałem endorfin postanowiliśmy pójść krok dalej i jesienią przebiec cały maraton. Ot po prostu przebiec. Skoro i tak biegamy, to czemu by nie zrobić maratonu. Musi być fajnie mieć maraton na koncie. Luźne podejście do całego przedsięwzięcia było widoczne w nas obojgu. Piotr miał ustawione w kalendarzu przypomnienia o treningach na kilka miesięcy, których ignorowanie opanował do perfekcji. A ja? Fakt, biegałam dużo więcej od Piotra (średnio 30 km tygodniowo), ale dalej robiłam to bez ładu. Wracałam z zajęć/pracy i wychodziłam przebiec swoją tradycyjną rundkę (później poszerzyłam ją do 10-12 km), gdy nie miałam ochoty na bieganie potrafiłam nie biegać kilka dni, czasem cały tydzień. Nie realizowałam żadnego planu, słyszałam jedynie o Skarżyńskim (Piotr starał się trzymać Jego zaleceń), nie miałam pojęcia o istnieniu takich stron jak bieganie.pl. Jedyne założenie, które pamiętam z tamtych czasów dotyczyło zaliczenia 30 km na treningu, by mieć pewność, że maraton też przebiegnę. Czemu moja wiedza była tak uboga i czemu jej nie uzupełniałam. Nie pytajcie mnie, bo sama nie wiem. To były czasy, gdy bieganie nie kręciło mnie specjalnie. Lubiłam biegać. Wyjście z domu i zrobienie kilkunastu kilometrów w zupełności mi wystarczało. Nic więcej do szczęścia nie potrzebowałam.

maraton run the world

Tygodnie mijały, a popisowym treningiem stały się dyszki w 60 minut. Klepałam je bez końca. Coraz więcej osób z otoczenia wiedziało o moich planach (wtedy maraton to było coś). Koledzy z pracy przygotowali poradnik maratończyka z moim zdjęciem na okładce. Przyszedł sierpień, a wraz z nim strach. Maraton w Warszawie zamieniliśmy na Poznań, by zyskać kilka tygodni. Ostatecznie Piotr się wycofał, a ja powróciłam na listę startową Maratonu Warszawskiego. Nie widziała mi się samotna podróż do Poznania i maraton na obczyźnie. Dopiero dzień przed startem zdałam sobie sprawę, jak głupia była ta decyzja i jak dużo jest tych kilometrów. Nie wiem, czy poziom stresu z tamtego dnia osiągnęłam przed jakimkolwiek innym swoim późniejszym startem.

Start

Miałam za sobą kilku oddanych kibiców: od początku jechał ze mną kolega na rowerze (dopiero kilka metrów od mety ściągnęła Krzyśka ochrona), Piotr śledził mnie z aparatem (najbardziej obfotografowany mój maraton), a na mecie czekał Damian z samochodem i posiłkiem. Co, jak co, ale na kibiców nie mogłam tego dnia narzekać.

maraton 031 run the world

Naiwna i pełna wiary stanęłam za balonikami na 4:00. Cztery godziny? Myślałam, że tyle, z marszu każdy przebiega. Pamiętam, że zając pierwsze kilometry pokonywał w zawrotnym tempie (na 10 km mieliśmy międzyczas poniżej 50 minut), to było dużo za szybko. On twierdził, że nadrabia… Ja puściłam grupę w połowie i od tamtej pory zaczął się mój prawdziwy maraton. Wszystko zrobiłam źle. Najpierw marudziłam, później płakałam, na Wilanowie przeszłam do panicznego wycia, a na końcu śmiałam się przez łzy. Na trasie, nie w głowie była mi walka, o niczym tak nie marzyłam jak o zejściu. Przytłaczający ból nóg i skurcze sprawiały, że zatrzymywałam się co kilkaset metrów. Jeżeli ktoś Wam mówi, że na maratonie możesz zrobić wszystko, tylko się nie zatrzymywać, to powiem Wam, że coś w tym jest. Każde kolejne zatrzymanie przychodzi coraz łatwiej. W chwilach mocnego zwątpienia starałam się myśleć o historii maratonu, o dzielnym Filipidesie, ale nic nie pomagało. Płakałam, biegłam, szłam, biegłam i tak w kółko. Krzysiek na rowerze pilnował żebym nie zeszła, Piotr też nie odpuszczał. Bałam się, że siłą mnie zaciągną na metę, stąd nie poddałam się. Ostatnie kilometry pokonałam z pewnym miłym panem, taktyką interwałową. Cisnęliśmy (pewnie jakieś 5:30 min/km) ile mogliśmy przez 400 m, po czym zwalnialiśmy do marszu na 200 m i tak praktycznie do samej mety.

IMAG0029-side

Wpadłam na metę zapłakana i obolała, po 4 godzinach 24 minutach i kilku sekundach. Nie byłam dumna, że zostałam maratończykiem. Byłam zła. Zła na siebie i swoją słabość. Spojrzałam na czas, przeanalizowałam jak wypadam na tle innych biegaczy i postanowiłam to zmienić. Tego dnia obudził się we mnie duch walki i zacięcie do rywalizacji, chęć przesuwania kolejnych granic. Przez rok nie chwaliłam się swoim czasem w maratonie, właściwie wolałam żeby nikt o tym nie wiedział. Tu już nawet nie chodziło o wynik, ale o mnie, moje ego i podejście. Naprawdę nie było czego gratulować, bo sposób w jaki pokonałam swój pierwszy maraton nie był zwycięstwem nad niczym. Wystartowałam nieprzygotowana, zafundowałam sobie niezłą męczarnię, to nie jest godne ani naśladowania, ani gratulowania. Tak się nie powinno robić. Było mi wstyd, że jestem taka słaba.

maraton 033

Ten maraton był bolesnym doświadczeniem, ale odegrał ogromną rolę w moim życiu. Gdy spojrzałam na wyniki innych kobiet, wiedziałam czego chcę. Chcę gonić. Chcę dogonić długodystansowe czołowe polskie amatorki i chcę zrobić to sama. Chcę doskonalić się w bieganiu i treningu. Nie tylko biegać, ale trenować, być lepszym nie tylko biegaczem, ale i trenerem. Stopniowo i bez nerwów, tak by nie stracić tej radości, które dawały mi ósemki wokół żoliborskich bloków. Jeżeli zacznę ją tracić przestanę gonić na asfalcie i wykorzystam swoją bazę w górach albo triathlonie.

Postanowienie z 2011 realizuję po dziś dzień, a w chwilach wątpliwości przypominam sobie dlaczego to robię? Tak mi się zamarzyło.

Maraton sprawił, że stałam się innym człowiekiem. Zaczęłam dojrzewać, świadomiej podejmować decyzje, zrozumiałam kruchość ludzkiego istnienia i ból, na który musimy być gotowi nie tylko w bieganiu. Maraton to dobra rzecz, by z księżniczki zrobić wojownika 😉 Ktoś miał podobnie? Czy maraton jest dla Was po prostu kolejnymi zaliczonymi kilometrami?

Share: