I co z tym triathlonem?
Ostatni tydzień mocno przetrenowałam. Właściwie najmocniej od czasu mojego powrotu po kontuzji. W końcu miałam czas i chęci by wziąć się w garść i pojeździć na Kryśce, zaliczyć pierwszą zakładkę w tym roku, ale też odnotować spadek formy w wodzie, popełnić kilka błędów rzutujących na moją regenerację, czy w końcu zadać sobie jedno bardzo ważne pytanie, czy jestem gotowa by za 11 dni debiutować na 1/4 dystansu w triathlonie?
Z reguły nie piszę podsumowań tygodnia, wszystko zostawiam na podsumowanie miesiąca i tam dzielę się swoimi treningami w niedużym, ale wiele mówiącym stopniu. Dziś funduję Wam coś a la podsumowanie tygodnia, gdyż ten tydzień może okazać się kluczowy w dalszym planowaniu.
Na czas wyjazdu do Włoch zrezygnowałam z treningów na rowerze i pływania. Moment w przygotowaniach był kluczowy, ale pomyślałam, co tam, raz się żyje, o slota na Hawaje nie walczę. Przynajmniej podciągnę się z biegania, a po powrocie do Polski skupię się na rowerze i pływaniu. W końcu najważniejszy jest w tym wszystkim fun… serio, po kontuzji tak mam 🙂 Ścigam się, ale bez większych wyrzeczeń.
Wróciliśmy w poniedziałek w nocy. We wtorek, po dwóch dniach wolnego (nie licząc 50 km przejechanych na rowerze za Bartkiem) miałam sporo energii do trenowania i planowania dalszych ruchów! Zaczęłam od szybkiej, krótkiej zakładki. Pogoda była fatalna, więc 60 minut spędziłam na trenażerze (plus/minus na progu przemian tlenowych – plus/minus, a to dlatego, że nie mam miernika mocy), a następnie wyskoczyłam na szybkie 6 km (4:09, 4:02, 4:05, 3:52, 3:51, 3:50) wzdłuż trasy S8. Byłam idealnie zregenerowana, bo i rower i bieg nie sprawiły mi większych problemów. Byłam oczarowana lekkością z jaką to zrobiłam. Wieczorem czekały mnie zajęcia w grupie z pływania. Trzeci trening nie brzmi rozsądnie, ale we wtorki o 18.00 robimy dużo techniki, więc nie było ryzyka, że czymś się zmęczę. Mimo wszystko moje obijanie się widać niestety na filmikach, które Michał nagrywał. Z reguły mocno się przykładam! Naprawdę! To był taki jeden jedyny raz i akurat nagrany! Damn…
W środę zawitało do Warszawy słońce, a więc dzień zaczęłam od jazdy na zewnątrz. Krótko, bo znowu tylko godzinkę. Swoją drogą, nie wiem jak ludzie mogą jeździć po 5 godzin?! Wszystko w swoim czasie, zapewne. Wracając pod wiatr zaczęłam rozmyślać, czy na pewno chcę już spróbować swoich sił w triathlonie. No i się zaczęło… tydzień dumania i popełniania błędów treningowych. Po rowerze zrobiłam krótki trening sprawności, później prowadziłam trening ogólnorozwojowy, a na końcu wykonałam swój biegowy 3×1500 po 3:50.
Po takich dwóch dniach, moje czwórki poprosiły o wolne. Zaliczyłam tylko lekkie pływanie rano i resztę dnia odpoczywałam. Połączenie roweru i wykroków jednego dnia jest gorsze od zakładki. Więcej tego nie zrobię. Nogi przestały mnie boleć jakoś w sobotę, ale zanim przejdziemy do soboty, wróćmy do piątku.
W piątek znowu udało się wyskoczyć na rower. Duma mnie rozpiera! Jeżdżę jak gamoń, nie sięgam po bidon i nie trzymam pozycji aero, ale przynajmniej wychodzę na treningi z jeszcze nieco stłumioną, ale przyjemnością. To wielki krok naprzód. Wydaje mi się, że jeżdżę ciut lżej i szybciej niż rok temu, jednak dużego progresu nie ma co upatrywać, bo powiedzmy sobie wprost – olałam rower zimą. Teraz trochę żałuję i wstyd mi. W bieganiu moja konsekwencja jest wzorowa, gdy planowałam jakiś start, solidnie do niego trenowałam, a tu… ten rower mnie przerósł. I stąd nie wiem czy jest sens próbować za 11 dni. Bo tu już nawet nie o wytrenowanie chodzi, ale o umiejętności i bezpieczeństwo. Ja naprawdę jeżdżę jak Grażyna i nie odrywam rąk od kierownicy. Ok znowu zaczęłam się stresować. Przejdźmy do czegoś co mi wychodzi. Bieganie. Wieczorem miałam siłę biegową. Widać i czuć progres w tej materii, mogę skipować kilometrami i mnie łydki już nie bolą 😉
Sobota. Długi samotny rower. Byłam taka dumna gdy w jedną stronę jechałam 32-34 km/h i taka załamana gdy wracałam pod wiatr 26. No ale nic, jakoś będzie. Powtarzam sobie. 50 km jestem w stanie przejechać, w limicie powinnam się zmieścić… O ile pływanie mnie nie pokona.
No tak. Pływałam regularnie od roku (czyli od momentu gdy nauczyłam się pływać). Postępy robię powoli, ale robię i bardzo lubię pływać. Z tym, że niestety od tygodnia pływa mi się gorzej. Mocne bieganie, mocny rower, wypadło, że tym razem pływanie musi ucierpieć. Do tego pogoda. Miałam nadzieję na kilka treningów w open water, ale zapowiada się na spontaniczny pierwszy raz w Sierakowie. Na samą myśl w żołądku mnie skręca. Jak to się robi? Matko triathlonowa, czy ja jestem gotowa? Dobra, ale raz jeszcze wróćmy do moich mocnych stron. Bieganie.
W niedzielę miałam zrobić krótkie dość mocne bieganie. 4:15-4:00:3:50 i 4:10-4:00-3:50 plus wiadomo rozgrzewka i schłodzenie. Spontanicznie postanowiłam zrobić trening na trasie biegu w Kazimierzu Dolnym, na którym Bartek był gwiazdą specjalną. Mam nadzieję, że Hubert tego nie czyta, ale jak pierwszy kilometr wyszedł 4:00, a czwórki przypominały mi każdy kilometr, każdy wat i każdy wykrok z ostatniego tygodnia – wiedziałam, że po ptakach i postanowiłam jakoś dotrwać do mety bez planu. Trasa w Kazimierzu jest piękna, sam bieg i organizacja na medal, ale przewyższenia…
Nie było lekko. Naprawdę brawa dla wszystkich, którzy się nie poddali na pierwszej piątce. Pierwsze 3 km były lekko pod górę, tu trzymałam te 3:59 bez większego trudu, ale na czwartym i piątym kilometrze miałam ochotę zawrócić. Nachylenie sięgnęło 10%, a mój 5ty kilometr przebiegłam w 4:58. W mojej głowie zawitała wtedy myśl, Kaśka zapamiętaj to uczucie, w razie gdyby zachciało się w góry. Po nawrotce wiedziałam co mnie czeka, więc cięłam w dół byle szybciej być na mecie. Zameldowałam się z czasem 40:14, jako druga kobieta. Ten bieg pokazał mi, że naprawdę na dużo mnie stać i w tym mogę być dobra na tri. Bieganie na zmęczonych nogach mam opanowane.
I tak zakończyłam tydzień. Nowy miałam zacząć z nową energią, niestety dyszka niedzielna siedzi w moich nogach i musiałam odpuścić mocne pływanie w poniedziałek. Znowu. Fatalnie rozegrałam zeszły tydzień pod kątem pływania, a obecny też nie lepiej zaczęłam. Zmniejszam obecnie intensywność biegów, do odrobienia mam test na 800m i mocny ostatni trening.
I tak w kółko z tym moim triathlonem. Coś kosztem czegoś. Jak pływam dobrze, biegam fatalnie, jak jeżdżę na rowerze, zmęczona jestem za dwoje. Czy jest szansa bym była dobra we wszystkim? Do tego zaczyna mnie stresować wszystko wokół: nie mam jeszcze pianki, czuję, że jako jedyna będę jechać na rowerze szosowym, a nie czasowym, muszę coś wymyślić z jedzeniem i piciem, bo przecież nie wytrzymam dwóch godzin. Tyle pytań, tyle wątpliwości, niedociągnięć i rzeczy nad którymi mogłabym jeszcze popracować w spokoju, ale z drugiej strony, jak nie spróbuję teraz, nie przekonam się, czy warto iść dalej w tri.
Odpowiadając w końcu na pytanie zadane na wstępie: Co z tym moim triathlonem? Bez pewności w głosie, ale potwierdzam, że spróbuję. Będzie śmiesznie, a przynajmniej się postaram rozweselić towarzystwo tri swoją obecnością 😉