Triathlon Chodzież – zakończenie pierwszego tri sezonu

Za sobą mam trzeci start w triathlonie. Debiutowałam na 1/4 dystansu w Sierakowie (27.05), chwilę później zasmakowałam dystansu olimpijskiego w Warszawie (11.06), po którym postanowiłam odpuścić starty, a mocniej przyłożyć się do treningów i wystartować dopiero w Chodzieży na 1/4. Tym samym w Chodzieży postanowiłam zakończyć swój pierwszy sezon triathlonowy. Dużo, nie dużo, jak na pierwszy rok wystarczy. Dziś mogę podzielić się nie tylko emocjami z ostatniego startu, ale i wnioskami, które udało się wyciągnąć ze wszystkich trzech. Gotowi?!
Pierwsza zmiana w moim tri, była widoczna już przed startem. W Sierakowie stresowałam się i napinałam na wynik minimum. Przed Chodzieżą byłam świadoma, że nie ma sensu nastawiać się na konkretny wynik, miejsce, czas zmian, bo znacznie więcej czynników jest od nas niezależnych niż zależnych. Jedyne co mogę zrobić, dać z siebie wszystko, próbować utrzymać intensywność, założyć widełki czasowe, natomiast, wystarczy, że będzie fala na jeziorze, czy wietrzny dzień i już pójdzie znacznie gorzej niż mogłabym prognozować po treningach. Do tego długość stref startowych i warunki na trasach sprawiają, że ciężko porównywać ze sobą wyniki z tych samych dystansów, ale różnych miejsc. Trochę jak w bieganiu po górach. W bieganiu po asfalcie jest bardziej przewidywalnie i osobiście uwielbiam ten komfort. W Chodzieży wiedziałam, że w wodzie powinno być spokojnie, że na trasie kolarskiej będzie wiało i do pokonania jest kilka technicznych odcinków, za to trasa biegowa jest płaska, więc można nadrobić. Ze swojej strony chciałam dać z siebie wszystko, powalczyć o wynik i jak najmniejszą stratę do Remisia, z którym zrobiliśmy mały challenge. Nieprzewidywalność i odmienność kolejnych dyscyplin, potraktować jak wyzwanie i nie załamywać, gdy coś pójdzie nie tak np. w wodzie, tylko próbować dać z siebie więcej na kolejnym etapie.
Pływanie
Start odbywał się z wody. Dla mnie zupełna nowość, więc wyobraźnia działała intensywnie. Jak ja się rozpędzę? Jak ja się odnajdę w tym tłumie? Jak długo dam radę dryfować w oczekiwaniu na start?
Chodzież to niewielka impreza, ale świetnie zorganizowana, dlatego w rzeczywistości okazało się lepiej niż w moich wyobrażeniach. Do ostatniej chwili siedzieliśmy w porcie z grupą znajomych, których poznaliśmy za sprawą naszego kolegi Remisia/RunEata. Bartek robił zdjęcia, Remiś rozgrzewał się, część spokojnie gawędziła, a do mnie zaczynało docierać, że przed sobą mam jakieś 2,5 godziny wysiłku, czy będzie ciężko?
Czas szybko leciał. Zakładam piankę, żegnam się z Bartkiem i wchodzę do wody. Zostały minuty. Dopływam za Remisiem i Tomkiem do miejsca skąd ma odbyć się start i słyszymy, że musimy wyjść na brzeg by przejść przez matę. Płyniemy do brzegu, następnie ustawiamy się za metą, by za 2 minuty znowu wejść do wody i płynąć do strefy startu. Niby kilkadziesiąt metrów, ale ja zaczynałam obawiać się, czy nie stracę zbyt wielu cennych sił? Zaczyna się nerwówka.
Ja, Remiś i Tomek ustawiamy się po środku między dwoma bojkami. Większość osób tłoczy się przy pierwszej. Chyba nie widzieli, że po linii prostej z tamtego miejsca wcale nie było najbliżej do boi nawrotowej, albo zadziałała psychologia tłumu. My dryfujemy komfortowo w samotności, plus jeszcze jakieś 5 osób. Nagle słyszę: start! Widzę jak ruszają wszyscy, Remiś w sekundzie zniknął z pola widzenia. Włączam zegarek, ruszam i ja.
Płynę. Cieszę się, że start nie przebiegał tak jak w moich wyobrażeniach, że ruszyłam sama bez tłumów i połowa jeziora moja. Z drugiej strony, wiem, że po lewej będę miała za chwilę jakieś sto osób. O Kaśka! Pilnuj się by było ich jak najmniej. Nie widzę Remisia, nie widzę Tomka. Płynę spokojnie, równo, czuję, że nie jest szybko, że nie daję z siebie maksa, ale boję się ryzykować jak na treningach. Nie chcę by odcięło mnie w połowie jeziora. No nic, trzymanie nóg Remisia od początku wydawało się bajką niemożliwą do spełnienia.
Oddycham cały czas na prawą stronę, więc widzę tylko te 4-5 osób, które dryfowały razem ze mną. Na lewo nie mam odwagi spojrzeć. Przyznaję, niespecjalnie też lubię oddychać na lewo. Od czasu do czasu nawiguję do przodu. Woda jest tak mętna, że nie widzę bąbelków i nóg, ludzi czuję dopiero gdy wpłynę na kogoś na wysokość bioder 😉 Kilka razy wybiłam się z rytmu czując jak ktoś mnie chwyta lub chwytając przez przypadek kogoś. Nie płynęło mi się dobrze, sporo sił i czasu traciłam panikując gdy spotykałam się z innym pływakiem oko w oko. Nie do końca wiem, jak taktycznie najszybciej wymijać, więc zatrzymuję się bardzo często, zmieniam tor, przeczekuję. Nienajlepsza strategia na zawody, muszę nad tym popracować. Dopływam do bojki nawrotowej zygzakiem, wyciągam głowę, zwalniam i wtem ląduję głęboko pod wodą! Jednym okiem rejestrując, że to Remiś po mnie przepłynął! O! Ucieszyłam się. Płynęliśmy razem!
Goniąc Remisia, zauważam Tomka. Teraz moje oddychanie na prawą świetnie się sprawdza. Płynę z Tomkiem bark w bark, a Remiś zaraz przed nami. Nie przemęczam się, ale komfort psychiczny był tak wielki, że ja sama nie chciałam szarpać tempa i płynąć sama. A może bez nóg Remisia już nie byłoby tak lekko? Byłam dumna jak najmłodszy z osiedla, którego zaproszono do wspólnej gry w piłkę! Drugą część dystansu przepłynęliśmy razem, gdy do wyjścia zostało niecałe 50 m, postanowiłam przyspieszyć. Udało się wyjść 3 sekundy przed Remisiem i równo z Tomkiem. Duma mnie rozpierała, dalej niech się dzieje co chce. Pływanie zaczynam ogarniać! 19:16 (dawało 24 czas pływania i prawie 2 minuty poprawy od maja). Wiem, że nie dawałam z siebie wszystkiego, że dużo straciłam motając się i panikując, gdy ktoś mnie łapał, ale przy moim doświadczeniu nie mogłam spodziewać się idealnej taktyki. Najważniejsze, że pykło.
Wychodzimy z wody. Zaczynam odstawać od moich muszkieterów. Panikuję. Nie mogę rozpiąć pianki. Tracę oddech, nie mogę szybko biec, krzyczę coś do Bartka. Moje nieobycie w wychodzeniu z wody sprawia, że zostaję daleko w tyle (ponad minutę). W następnym sezonie muszę potrenować bieg po wyjściu z wody, bo niestety nagła zmiana pozycji sprawia, że moje tętno szybuje w górę, a ja wpadam w panikę. To uczucie jest nie do opisania. Wpadasz do strefy T1 i próbujesz sobie odpowiedzieć na pytanie: co ja tutaj robię? Chwytam rower, nie nie rower, kask, nie nie kask, piankę! O! Zdejmij piankę! Zdejmuję piankę, przy kostkach tradycyjnie się zaplątuję. Kask nie wchodzi, okulary spadają. Obawiam się, że poza brakiem wytrenowania, w strefie zmian daje znać o sobie moja natura – jestem roztrzepana i nie potrafię robić kilku rzeczy na raz.
Rower
Wybiegam w końcu z Krysieńką. Ta zmiana mogła trwać minutę krócej, ale było minęło. Dobiegam do belki bardzo spokojnie, na rower wsiadam podobnie. Wyjeżdżam na drogę. Zamierzam cisnąć ile sił w nogach. Nie obchodzi mnie co za mną i co przede mną. Chcę powalczyć. Uprzedzam, szykujcie się na duże zmiany mentalne, bo będzie o jedzeniu żeli, nawrotach bez wypinania, sięgania po bidon i innych mało grażyńskich zagrywkach. Serio, ja to wszystko robiłam. Jadę, szybko rozpędzam się do 35 km/h. Pierwsze kilometry próbuję uspokoić oddech. Po 5tym zwalniam i zaczynam jeść pierwszy żel. Na drogę wzięłam dwa (w trisuicie), w bidonie na ramie mam wodę, a na kierownicy izo. Zjadam żel, popijam wodą i cisnę dalej. No… Gorlo rozwijasz się. Można śmiać się z mojego roweru, ale ten śmiech na pewno mnie nie zatrzyma. Po przygodzie na Jamajce bardzo długo walczyłam ze stresem pourazowym. Bałam się panicznie jakiegokolwiek wypadku i bólu. Hamowało mnie to w wielu dziedzinach życia, ale czuję, że przepracowałam ten okres i jestem krok dalej nie tylko z jazdą na rowerze.
Trasa jest techniczna, dzień wietrzny, ale podoba mi się ta jazda. Nie ma arcy trudnych momentów na trasie, trochę mocniejszych podjazdów, ale i zjazdów, zakręty, zwężenia, ale z drugiej strony świetny asfalt, czasem wiało mocno i było pod górę, szczególnie przed nawrotami, ale po nawrotach można było przycisnąć. Były gorsze momenty z wiatrem bocznym, ale też lepsze z wiatrem w plecy. Stąd osobiście uważam, że trasa jest świetna i fajnie można na niej popracować.
Pierwszą pętlę pokonałam ze średnią 33 km/h, bardzo mocno zaczęłam, ale spadło mi tempo po 10 km gdy jechałam pod wiatr. Kibice dodali mi sił by nie wypinać się z pedałów na nawrotce. Wspaniała chwila, gdy wszyscy głośno kibicują. Aż chce się zejść z tego roweru i wszystkich wyściskać! Na drugiej pętli wiedziałam już co mnie czeka, więc na trudnych odcinkach zaciskałam zęby z całych sił by stracić jak najmniej. Podtrzymywał mnie na duchu widok Krasusa, który tego dnia walczył z dystansem 1/2 i Remisia, który zaskoczony był swoją niewielką przewagą 😛
Walczyłam jak lew, robiłam co mogłam. Na zjazdach przyjmowałam pozycję aero, sporo przejechałam na lemondce. Po moim czasie może tego nie widać, jednak konfrontując z wynikami pozostałych, wyraźnie widać progres.
Mocno wiało, a ja mimo wszystko nie chciałam się poddać siłom natury. Sporo mnie to kosztowało, co niestety odbiło się później na biegu. Czas 1:24:59 (32,5 średnia) dał mi 47 miejsce na etapie kolarskim. Świadoma jestem, że szału nie robi ani wynik, ani miejsce, ale w moim przypadku to duży postęp, który odnotowałam głównie dzięki zmianom w głowie, bo treningów, wykonałam bardzo niewiele. Na rowerze Remiś zwiększył przewagę do prawie 4 minut. Uwierzcie, to niewiele i ta strata oznacza spory sukces. Mój rower poprawił się, nie schodzę już na szarym końcu. Ogłaszam przełom. Odpowiedni trening w przyszłym roku i zmiana sprzętu mogłyby zamienić przełom w cud, ale pomyślimy o tym wszystkim w grudniu.
Wbiegając do strefy T2, Bartek krzyczy do mnie, że mam 6 minut straty do pierwszej kobiety. Stuknęłam się w głowę, bo 6 minut na dychę odrobić… musiałabym mieć dzień konia, a rywalka skurcze. Na które swoją drogą skarży się wielu triathlonistów, więc sytuacja nie taka znowu rzadka, ale jednak 6 minut to sporo.
Zostawiam Krychę. Zakładam buty. Decyduję się biec bez skarpetek.
Bieg
Biegnę, albo raczej staram się wprawić w ruch swoje nieco sztywne ciało, przykurczone pośladki, bolące barki, plecy… Jest ciężko. Zjadam żel, popijam wodą. Widzę, że tempo utrzymuje się na 4:15, no dobra, przebiegnę tak pierwszy kilometr, dalej powinnam się rozbujać. Trasa wiedzie wokół jeziora, dwie płaskie pętle, a ja czuję jakbym pokonywała jeden wielki niekończący się podbieg. 4:15 i ani drgnie. A ni w prawo, ani w lewo. Mija mi tak kolejny kilometr. Próbuję wyżej podnosić nogi, zwiększyć kadencję, skupić na pracy rąk, zerwać, cokolwiek… nic. Ciągle 4:15. Na 5tym kilometrze na małej nawrotce mijamy się z Krasusem, mimo, że robi połówkę wali z uśmiechem przed siebie. Staram się robić to samo, ale moje ciało odmawia mi posłuszeństwa. Do tego bieg bez skarpetek… Było spoko, póki nie polałam nóg wodą. Mokre stopy, buty, bieg, pot… na szczęście nabawiłam się tylko niewielkich otarć i bąbli.
Pierwsza pętla się kończy. Wita mnie masa kibiców, staram się uśmiechać, ale zdecydowanie mam dosyć. Jeden Bartek widzi, że jest źle. Nie musiałam nic mówić, od razu po moim kroku poznał, że cierpię. Tak bardzo chciałam w tamtym momencie zejść. Ten bieg smakował jak ostatnie kilometry maratonu po zaliczeniu ściany. Walczysz o każdy metr. Poddać się? Nie poddać się? Racjonalnie. Jesteś w stanie to trzymać? To póki możesz, trzymaj to tempo i nie jęcz. Ale ja tak bardzo już nie mogę… Odzywa się drugi głos. Kolejne kilometry mijają, nie zgadniecie… dalej tempo 4:15. Ani mniej ani więcej. Czuję, że gdybym musiała przebiec tak jeszcze z 10 to bym przebiegła, ale każda próba przyspieszenia kończy się… no właśnie… ja po prostu nie mogę rozkręcić nogi. Raz udało się zerwać do 4:09 i tyle. Tempo po 500m spadło. Trudno, ale akceptuję stan rzeczy na kilometr przed metą i dobiegam ze spokojna głową.
Dobiegam do mety, przeszczęśliwa, że się udało. Nie wiem co za czas i miejsce, ale cieszę się, że już koniec. Remiś zakłada mi medal na szyję. Zameldował się na mecie 4:15 przede mną. Wygrał, ale ja też czuję się wielką wygraną. Dobiegłam w czasie 43:12 (8 miejsce). Swój trzeci start ukończyłam jako druga kobieta, pierwsza w kategorii wiekowej, 27 open, z czasem 2:31:02. Jak to na mecie. Jestem w szale, szoku, kręcę się w kółko, działam nielogicznie…Coś jem, coś gadam… W końcu wypatruję Bartka. Nie wiem, czy dziękowałam, ale dziękuję, że dzielnie i cierpliwie znosisz moje triathlony.
Mieszkańcom Chodzieży i wszystkim kibicom też bardzo dziękuję, sprawiacie, że ten sport jest niezwykle pozytywny.
Wyszła całkiem długa relacja, ilu z Was dobrnie do końca? No.. zobaczymy, może dzielenie na części ma jednak sens?
Startem w Chodzieży chcę zakończyć sezon triathlonowy. Co prawda możemy przebierać ws tartach do końca września, ale dla mnie wystarczy. Czas popracować nad życiówkami biegowymi.
Niechętnie robię roztrenowanie od tri, bo właściwie dopiero w ostatnich tygodniach zaczęłam rozumieć trening i czerpać prawdziwą przyjemność z przygotowań i kolejnych poczynionych kroków. Pierwszy rok był trudny, masa myśli, wątpliwości, trudnych chwil, jak we wszystkim. Początki są najgorsze, a później jest z górki. Z tą optymistyczną myślą, mam nadzieję, rozpocząć przygotowania do kolejnego sezonu tri. Decyzja zapadła. Zostaję.