Na szwajcarskich szosach
W podsumowaniu obozu szczerze przyznałam, że nie przejechałam zbyt wielu kilometrów na Kryśce. Dziś chciałabym się podzielić swoimi wrażeniami z treningów na szosie w Szwajcarii. Czy Sankt Moritz to wymarzone miejsce dla kolarzy i triathlonistów? Czy może powinno zostać we władaniu biegaczy?
W St. Moritz można spotkać triathlonistów, ale z pewnością jest ich mniej niż biegaczy. Również mniej niż kolarzy po włoskiej stronie Alp, ale są i mają się całkiem nieźle.
Można spotkać Bretta Suttona z grupami amatorów, zawodowców m. in. Danielę Ryf, czy braci Brownlee (choć tych dawno nie było). Brett Sutton ze swoimi zawodnikami i age groupami pojawia się w St. Moritz regularnie, twierdzi, że jest to idealna wysokość i warunki do treningu triathlonowego. Sutton jak i wielu innych trenerów wychodzi z założenia, że do samego biegania, czy roweru mogłoby być wyżej, ale łatwo przesadzić z treningiem pływackim na wysokości, stąd 1800 zaleca przynajmniej na początek.
Fakt, że trenowali w St. Moritz także inni triathloniści napawał mnie optymizmem i poczuciem, że będzie dobrze.
Zaczynając przygodę na rowerze, myślałam, że wiele spraw będzie wyglądało podobnie jak w bieganiu, a prawda jest taka, że niewiele jest czynników wspólnych – poza nogami 🙂
Dwie rzeczy, które zrozumiałam i od tamtej pory jest mi łatwiej łapać z Krychą flow. Pierwsza, musisz wyczuć, gdzie leży granica między usłużnością a arogancją w ruchu drogowym. Robić pewnie swoje, ale zgodnie z przepisami. Nie można być ani za miękkim, bo kierowcy to wykorzystują, ani kozaczyć, bo gra toczy się o wysoką stawkę. Druga sprawa, trzeba zaakceptować, że na rowerze nie da się uciec od innych uczestników ruchu. Trzeba nauczyć się koegzystować, bo nie uciekniemy jak w bieganiu do lasu, czy na chodnik. Wyjątkiem są treningi na trenażerze.
Te dwie zasady dogłębnie przestudiowałam podczas treningów w Szwajcarii. Nauczyłam się wykorzystywać warunki atmosferyczne do celów treningowych i jeździć dla samej frajdy. Po powrocie do Polski na pierwszej jeździe nie czułam dużego przeskoku ani w głowie ani w nogach, ale na kolejnej już tak. Myślę, że jest dużo lepiej i mam nadzieję, że uda się to pokazać na zawodach.
Wracając do Szwajcarii i treningów na rowerze, co takiego zapamiętam ze Szwajcarskich szos?
- Trasy. Sankt Moritz i okolice to przepiękne miejsce, a na rowerze jesteś w stanie zobaczyć więcej. Z samego St. Moritz możemy wyruszyć w stronę Maloja i zaliczyć Malojapass, sporo przewyższeń i szalonale zakręty, ale jest to miejsce kultowe i dla samej satysfakcji warto zaliczyć. Tą trasą można dojechać aż do Włoch – Chiavenna i dalej Mediolan – popularny kierunek wśród Ironmanów. Kolejny popularny kierunek to Pontresina – Berninapass – Livigno. Bardzo fajna trasa, łagodniejsza niż na Maloja, co nie oznacza lekka. Wjeżdżamy na 2400 m n. p.m. z 1700 w przeciągu 20 km. Moim zdaniem to najpopularniejsza trasa, a im bliżej Włoch tym więcej kolarzy. Regularnie spotykałam grupy CCC i Sky. Ostatnia przetestowana i moja ulubiona na treningi, to droga na Zuoz-Zernez. Łagodna, z elementami mocniejszych podjazdów pod koniec, cały czas prowadzi wzdłuż rzeki. Naprawdę można było zrobić tam kawał dobrej roboty. Do tego spokojniej niż na poprzednich dwóch trasach, a widoki najlepsze.
- Ruch drogowy. Tu doznałam szoku. Właściwie za każdym razem doznawałam szoku. Ruch był olbrzymi. Przez 3 tygodnie próbowałam jeździć rano, w południe, wieczorem, w tygodniu, w weekend – nieważne, ruch na drogach był duży zawsze. A najgorszy około 10, czyli idealnej godzinie, gdy robiło się już ciepło, ale jeszcze nie wiało mocno. Żeby zobrazować Wam jak duży momentami był ruch, policzyłam ile średnio mijało mnie samochodów na kilometrowym odcinku przy średniej 30 km/h – 50! A na podjeździe do St. Moritz od strony Pontresiny bywało, że stałam w korku. Do tego trzeba dodać, że Szwajcarzy i Włosi nie czają się z wyprzedzaniem. Wyprzedzają przy każdych warunkach. Na trzeciego, na zakrętach, na przełęczach, jeżeli ktoś się czaił, najczęściej miał niemiecką rejestrację, jak trąbił – włoską. Wszyscy kolarze starają się jechać skrajnie na linii, ale ja tak nie potrafię. Na skraju asfaltu są wyboje, piasek, dziury. Poza tym planowałam trenować jazdę na lemondce i starałam się jeździć na niej jak najczęściej jednak bywały chwile gdy w tej pozycji traciłam linię, a wyprzedzanie na szerokość lusterka trochę mnie zniechęcało. Ruch, wyprzedzanie, a do tego masa samochodów dostawczych i ciężkiego sprzętu drogowego. I wiadomo, wszyscy wyprzedzali na trzeciego. Dwa razy przy silnym wietrze i będąc wyprzedzaną przez autobus,zjechałam do rowu. Jak sobie przypomnę walkę z ruchem drogowym, nie mam ochoty wracać do St. Moritz na rowerze.
- Warunki pogodowe. Bywało pięknie, ale najczęściej było chłodno i wietrznie. Na drugi raz wyposażyłabym się w masę ciepłych ubrań kolarskich. Rano odczuwalna temperatura sięgała max 10 stopni, czasem było cieplej. Na 3 tygodnie 3 razy jeździłam na krótko, a w resztę dni trenowałam w Bartka ciuchach biegowych. Niezapomniane wrażenia z jazdy? Wjazd na przełęcz Bernina, nie byłam świadoma, że będzie tam tak wiało, a temperatura wynosić będzie zaledwie 4 stopnie! Wjeżdżając zagotowałam się, a zjeżdżając miałam sople pod nosem. Żeby tak zmarznąć w środku lata! Trzęsłam się z zimna, nie było opcji się rozgrzać bo jechałam cały czas z górki, im szybciej tym mocniej wiało, im mocniej wiało tym zimniej. Sytuacja bez wyjścia, odliczałam kilometry do mety, a z tego zimna zapomniałam o strachu na zjazdach. Kolejne niezapomniane chwile, to przedostatnia jazda i załamanie pogody. Wychodząc na trening czułam, że jest chłodniej, ale gdy po 10 km zaczął padać deszcz, a następnie deszcz ze śniegiem, szczerze miałam ochotę wyrzucić rower do rzeki. Po nawrotce pogoda zaczęła się poprawiać, a w samym St. Moritz świeciło słońce. Pisząc o pogodzie nie mogłabym nie wspomnieć o wietrze. Wiało zawsze, czasem lżej, czasem mocniej, ale wiało. Kierunek wiatru zmieniał się i nigdy nie było pewności, w którą stronę danego dnia wieje, póki nie wyszło się na zewnątrz. Co dziwne w prognozach nigdy nie informowano o silnym wietrze, a zawsze był! I prawie zawsze silny! Gdy jechałam w jedną stronę 35 km/h bez wysiłku, mentalnie już się szykowałam na walkę w powrotną stronę. Czasem wychodziło 20 km z centralnie czołowym wiatrem, bez przerw na boczny i w plecy. Na takich odcinkach zaliczałam kryzys za kryzysem, przeklinałam pod nosem, a czasem krzyczałam ze złości. Wiatr dawał się we znaki.
- Nawierzchnia i teren. Stan asfaltów w Szwajcarii to czysta poezja. Gdy zaczyna pękać lub się obsuwać droga, od razu wymieniają całe długości, a nie łatają. Drogi nie są szerokie, ale są na tyle szerokie, że kierowcy spokojnie na trzeciego (licząc kolarza) wyprzedzają 😉 Na pierwszej jeździe w Polsce nie mogłam uwierzyć, jak duża była różnica. Jeździło się jak po perskim dywanie, miękko, stabilnie, nie trzęsło. Sam teren był bardzo urozmaicony, ale tak jak napisałam przy trasach, jeżeli ktoś nie chciał walczyć z dużymi przewyższeniami, mial wybór. Droga na Zernez była całkiem płaska.
- Inni. Tłumów nie było. Sporo osób na turystycznych rowerach, trochę na szosach i dosłownie kilka osób przez cały pobyt spotkałam na czasowych (a raczej szosach z lemondkami). Dwa razy udało się zaliczyć jazdę w peletonie męskim i tyle. Nie licząc samochodów, czułam się samotnie. Myślę, że takie miejsca na rowerze warto zaliczać w większej grupie, albo przynajmniej w duecie.
Nie było lekko, nie zawsze się podobało. Przez moją głowę kilka razy przeszła myśl by rzucić triathlon right now, ale trochę w ostatnim czasie zainwestowałam w ten sport i nie chcę poddać się walkowerem. Wytrwałam, wróciłam do kraju. I po tygodniu, na spokojnie mogę Wam napisać, że było warto. Nabrałam odwagi, obycia, chęci. Jeździ się wyśmienicie w ostatnich dniach, a nie byłoby tego bez trudnych chwil w Szwajcarii. Czuję się jakbym doznała jakiegoś olśnienia. Jeżdżę na lemo, sięgam po bidon, górki zaliczam z rozpędu, wiatru się nie boję, nawroty bez wypinania robię. Co więcej mogę napisać? Chwilo trwaj!