Co się dzieje w głowie biegacza?

Są w naszych cyklach treningowych takie biegi, na myśl których, w gardle zasycha, nogi robią się ciężkie, przeciągamy rozgrzewkę, odwlekamy moment startu, negocjujemy sami ze sobą, bywa, że zajmuje nam to dobrych kilka godzin i zamiast wyjść o poranku -biegamy wieczorem. Jak w końcu zebrać się, przygotować i ostatecznie wykonać taki trening?
Do treningów, na których bez dobrej gadki ze sobą nie mam szans z pewnością należą sesje interwałowe. A już najgorsze są treningi tempowe z dłuższymi i krótszymi odcinkami, co ja się muszę nagadać by je wykonać, ciężko opisać, ale spróbujemy.
Przed takimi treningami mocniej skupiam się nad tym co jem w ciągu dnia lub poprzedniego, jeżeli zamierzam biegać rano. Sprawdzam pogodę. Praktycznie zawsze czuję, że to nie jest dzień lekkiej nogi, ale przekonuję samą siebie by spróbować, bo co najwyżej… zwolnię lub skończę wcześniej i w ten sposób zawsze jakoś udaje się ruszyć. Razem z nogami rusza milion myśli, których jest znacznie więcej niż przy jakimkolwiek innym treningu (no, może podbiegi mogłyby rywalizować). Boję się, że nie dam rady, ale statystyki mówią, że częściej daję radę niż odpuszczam, więc skąd te myśli? Panika czy respekt?
Od samego początku, każdemu odcinkowi towarzyszy wewnętrzny dialog. Finał rozmowy zależy nie tylko od dnia i naszej aktualnej formy, ale w dużym stopniu od samego jej przebiegu. Dialog wewnętrzny potrafi zdziałać cuda, a jak wygląda przykładowy dialog wewnętrzny?
4000 m tempo 4:00
Zaczynam z myślą, dawaj Gorlo ile możesz, najwyżej skrócisz, w końcu to tylko just for fun. 100 m mija w zakładanym tempie, a ja czuję się jakbym truchtała. Jest dobrze. 200,300, 400, 500 – no kompletny luz, tylko tych kółek tyle. Może przyspieszę? Nieeee, to nigdy dobrze się nie kończy. Pierwszy tysiąc za mną, jest ok, względna świeżość nadal mi towarzyszy, tempo utrzymane. Kolejne 100, 200 metrów mija… hmmm już chyba jest mniej świeżo. No ale tempo trzymam? Trzymam. Głośniej oddycham? Jeszcze nie. Wyluzuj. Jeszcze jest luz. Uffff może dwójkę wytrzymam. 300, 400, 500, 600 – no dobra, teraz już chyba mogę zacząć nad sobą się użalać? Bartek nie przyspieszaj! Wyrywa mi się na głos. Nie przyspieszam, słyszę w odpowiedzi. No to po luzie jak tak – odzywa się myśl w mej głowie. Drugi kilometr 4:01. O cholera. Nienawidzę tego. Pęka mój idealny świat. Muszę tę sekundę odzyskać na kolejnym kilometrze. Jak ja mogłam do tego doprowadzić? Katastrofa! Ogarnij się, to tempo powinnaś wytrzymać przez 21 km, więc pokaż klasę i trzymaj te 4 z uśmiechem. Kolejny kilometr mija w 3:59. Ufff sekunda odzyskana, ale wiadomo, że nie wypada zwolnić na ostatnim, to by świadczyło, że nie było luzu. Cisnę, w końcu to tylko 1000 m… dwa i pół kółka. Jak się zawezmę to i na bezdechu powinnam to zrobić, prawda? Weź! Nie myśl o tym, ile zostało, przecież mówią, że to jest demotywujące. Więc dlaczego ja zawsze myślę o tym ile zostało i ewentualnie dzielę na odcinki, a także w razie potrzeby obmyślam trening awaryjny? Ostatnie 400 m… wiadomka, że nic się nie wydarzy już. Na tym tempie (progowym) nie ma mowy o bombie, najważniejsze wytrzymać psychicznie ten lekki dyskomfort, a nie jest to łatwe, bo jest to dyskomfort drażniący trwa relatywnie długo, ale krócej niż na zawodach, szybko i boleśnie, ale nie tak jak na speed sessions… O koniec. Ostatni 3:57. Super, ale czy ja teraz dam radę 2000 m?
2000 m 3:50
Spróbuję, nie byłabym sobą, ale w tyle głowy, mam myśl pocieszenia, że nawet jak się nie uda, mam za sobą już kawał dobrej roboty. Jest super, a może być tylko lepiej. Lecimy. Pierwsze 100 m to mój stały wyznacznik. Jak złapię rytm i bez potrzeby szarpania zaliczę go co do sekundy, mogę już zacząć podejrzewać, że powinnam wytrzymać tempo do końca. Kolejne 200, 300, 400 pędzę bez kontrolowania, jest luz i biegnie się lepiej niż czwóreczkę, bo jakoś tak żywiej, wyższa kadencja.. no spoko jest, jeszcze trochę wytrzymam. 600 m dalej luźno. 800 m – ciężko. O matko, czuję jak spinam wszystkie swoje mięśnie. Nie rób tego! Szukaj luzu. Rozluźnij się. Nie myśl o dystansie, tylko biegnij póki możesz biec. 1000m – 3:49. Trochę się podnoszę na duchu, że wytrzymałam. Zostało zacisnąć zęby na drugą połowę. 100m – to już zawsze więcej niż połowa – jestem zwycięzcą. Kolejne 200 – to zawsze lepiej wygląda niż 1100 m. Dwa koła, co to jest? To 800m, więcej niż finisz na zawodach! O rety, co mnie podkusiło by to kontynuować. Zahaczam o pięty Bartka, ehhh to jego wahadło. Kurdę biegnę tempem, którym on biegnie wingsa, a ja tu zdycham na dwóch kilometrach. Jak to możliwe? Co ja cierpię tu,to nie pytajcie. Wchodzimy w fazę ostatniego koła. Pech chciał, że mamy biegacza do wyprzedzenia, który zmienił tempo jak tylko zaczęliśmy się zbliżać, już sama nie wiem, czy my przyspieszamy, czy on? Niech już będzie koniec. 1,2,3,4 – liczenie do czterech oznacza już maksium skupienia w moim przypadku. Ostatnia setka. 1,2,3,4 – już nic mi tego nie zabierze. 3:43 druga połowa. To chyba jednak dzień konia.
2×1000 m
Niby niewiele, ale czy ja jeszcze przyspieszę? Tłumaczę sobie, że im krócej i szybciej tym lepiej, raz dwa zleci. Trochę noga zapiecze i ciach! Koniec 😉
Ogień! Bartek prowadzi, sama pewnie bym zrobiła te odcinki do kompletnego zarżnięcia, a tak się pilnuję. Koncentruję się na tym, by dynamicznie przebierać nogami, wyprostować sylwetkę, rytmicznie poruszać ramionami, ale nie spinać ich. Rozluźnij się i oddychaj spokojnie. Jak tylko zaczniesz panikować, od razu odbije się na oddechu. 400m poszło dynamicznie. Tu myśli są szybkie i proste, nie mam już czasu na dłuższe rozkminy. 400m – lecę, 400m – cierpię, 200m – zamykam oczy 1,2,3,4 i jakoś to będzie. 3:37 – poszło. Czuję się jak królowa życia.
Ostatni tysiak. Zaczynamy na 3:40 i konsekwentnie przyspieszamy. 400 mija, jest ciężko. Je#ać luz. Biegnę, byle do przodu. Chyba jednak nie lubię tysiaków. 800 bym zrobiła i już. A tu jeszcze 200. Jeszcze 150, 100, 50 i … jest! Zrobione! 3:35. Chyba trochę przesadziłam z tym tragizmem 😉 Za tydzień do powtórki, tylko czy…? Wiadomo, że znowu się nagadam zanim zrobię swoje.