motywacja

Garmin Iron Triathlon Elbląg 1/4 – relacja

Sezon startowy trwa. Triathlon w Elblągu był moim drugim testem w przygotowaniach do RPA. Dwa tygodnie po udanym Ślesinie, wiązałam wielkie nadzieje z występem w Elblągu, a tymczasem dostałam zimny kubeł wody i sama od kilku dni próbuję znaleźć odpowiedź na pytanie, jak to się stało?

Do Elbląga jechałam pełna nadziei i bojowo nastawiona. Mimo słabszego tygodnia, wierzyłam, że o godzinie zero będę gotowa, a mój organizm da z siebie wszystko. Było zupełnie inaczej. Na metę dotarłam z czasem 2:28:31 i choć wynik dał mi 3 miejsce wśród kobiet i 34 open, nie ma co się czarować – najlepszy nie jest, a fizycznie kosztował mnie sporo i długo byłam sobą rozczarowana. Już przełknęłam tę pigułę, uporałam się z żalem i dalej robię swoje. W opanowaniu nerwów postartowych pomógł mi bardzo wpis Krasuska, który po Enea 5150 zmagał się z podobnymi myślami – tu link.

Szukanie winnych

Ostatni tydzień kosztował mnie sporo stresu, a jakby za mało go było, w końcu zdecydowaliśmy się adoptować drugiego kota i poszło! Nasza księżniczka Lea, jak na księżniczkę przystało, z przyjacielskiego koteczka zrobiła się autorytarną władczynią i pierwsze dni były naprawdę trudne. Naprawdę trudne. Jest lepiej z każdym dniem, ale wszyscy jeszcze potrzebujemy trochę czasu by przyzwyczaić się do zmian.  W każdym razie, to z nagromadzonym stresem łączę swoje problemy ze skurczami  i bóle głowy, które nękały mnie od kilku dni. Skurcze, ze swoich obserwacji wnioskuję, łapią mnie w dwóch przypadkach – długość i intensywność wysiłku była niedopasowana do aktualnych możliwości lub osłabienie organizmu spowodowane stresem ( a tu jeszcze dochodzi brak apetytu, upał, itp.). I tak moja lewa łydka była non stop na granicy skurczu właściwie do samego końca, odbierając pakiet i schodząc po schodach zaliczyłam ostatni atak. Z drugiej strony, różne rzeczy przed startem już przerabiałam i miałam nadzieję, że wystarczy sił i determinacji na ten start, a o skurczach zapomnę jak tylko usłyszę wystrzał. Czy tak było? Nie wiem. W głowie pojawia się kolejna wymówka. Może nowa pozycja na rowerze? Nie sądzę. Porażkę biorę na swoją klatę.  Co było to było, czas wyciągnąć wnioski i ruszyć dalej.

Pływanie

W Elblągu czekał mnie debiut w pływaniu w rzece. Trochę strachu było, ale po rozgrzewce oceniłam, że ta rzeka wcale nie taka straszna. Prądu prawie nie ma, dna nie widać, może nawet łatwiej będzie dzięki temu, że jest wąska i prosta?

Startowaliśmy z wody i choć mam już za sobą tego typu starty (Chodzież i Nowa Zelandia), w najczarniejszych snach nie wyobrażałam sobie tego co będę przeżywała w rzece Elbląg.  Impreza niewielka, więc śmiało stanęłam w pierwszych rzędach, blisko środka i liczyłam na miłe pływanie, może nawet w jakichś silnych nogach… och co to był za błąd! Już rozumiem czemu prosi startowali skrajnie po zewnętrznej stronie bojek… Gdy tylko wybiła godzina startu masa wielorybów przetoczyła się po mnie, raz, oddech, drugi, oddech, trzeci! Naciągam zerwane okularki, staram się płynąć, ale gdzie tam panie! Mam wrażenie, że tu nikt nie przyjechał pływać. Jedna wielka napierdalanka, machanie łapami na oślep, łapanie kogo się da … panie drogi! O co tu chodzi, sobie myślę, czyż nie można tak normalnie po prostu do przodu? Uciekam gdzieś na bok i chcę spokojnie dokończyć pływanie w pojedynkę. Może być wolniej, może być dłużej, ale nie chcę nikogo widzieć!

Standardowo po 100-200 m robi się luźniej. W końcu widzę nawrót, jeszcze tylko parę pociągnięć rękoma i mogę wychodzić na brzeg. Wyjątkowo szybko minął mi czas w tej rzece, może to przez adrenalinę? Bo popłynęłam dużo wolniej, choć uważam, że i tak przyzwoicie jak na mnie. 16:59, dało mi 45 miejsce pływania i 4 wśród kobiet.

Rower

Byłam podłamana pływaniem, obolała i bez siły na dalszą walkę, ale widziałam na zegarku, że jest około 17 minut, więc sam czas mieścił się w moich założeniach, a i wierzyłam, że coś z tego dalej ulepię. Biegnę po rower. Strefa jest długa, a ja czuję się wyjątkowo ciężko. Plączą mi się nogi, nie ma we mnie tego poweru co zawsze, zero mocy. Tak się zastanawiam, czy nie pracowałam za mocno nogami odganiając innych? Czy po prostu ten tydzień właśnie wychodził. Bartek mnie dopinguje, a ja czuję, że obraz mi się rozmazuje i najchętniej poszłabym spać, a tu muszę przejechać 45 km na rowerze, a później przebiec 10,5 kilometra, a wszystko w upalny dzień.

Klasycznie strefę pokonuję w swoim stylu – najwolniej jak się da… a miałam zacząć nad tym pracować! Wsiadam na rower i ruszam. Pływanie nie było rekordowe, ale czeka mnie dość prosty rower, trasa łatwa technicznie, bez dużego przewyższenia, asfalt w miarę dobry. Mam cisnąć średnio 200 W!!! 200 wat brzmiało dość abstrakcyjnie, ale chciałam spróbować, nawet kosztem biegania. Naciskam i naciskam, a tu ani szybko ani watów dużo. Cierpię przy tym okropnie. Nie wiem co się dzieje. Moja lewa łydka jest non stop na granicy skurczu, a prawa czwórka napindala jakby ktoś mnie przypalał. Na początku myślałam, że może osa mnie użądliła, obejrzałam noga i nic. Zbieram się w sobie, chwilę jadę w miarę przyzwoicie i znowu muszę odetchnąć, wyprostować się i jechać w górnym chwycie. WTF?! O 200 nie ma mowy, ale tego nawet mogłam się spodziewać. Gorzej, że nie ma mowy nawet o mocy ze Ślesina! Nie wiem co się dzieje, walczę, szarpię, w końcu zdaję sobie sprawę, że nie tędy droga i tylko więcej stracę w ten sposób.

Nawrót. Mam za sobą 1/4 trasy. Jestem ujechana jak nigdy w życiu. Zaczyna się odcinek pod wiatr, cisnę ile mogę. Jadę wolniej i wolniej. Nie mam z czego dołożyć. W połowie trasy widzę Bartka, dopinguje mnie jak może, ale ja już spisałam ten wyścig na straty. Właściwie to już tam chciałam zejść i wywalić rower gdzieś w pizdu, ale jadę dalej. W końcu odcinek z wiatrem, może coś nadrobię w tę stronę? Sytuacja się powtarza, nie mogę ani przez chwilę przycisnąć, nawet gdybym chciała zajechać się chociaż na chwilę, nie wychodzi mi to. Po nawrocie, na ostatnim odcinku pod wiatr poddaję się. Wieje coraz mocniej, łapią mnie skurcze w lewej łydce. Opuszczam głowę i chcę po prostu mieć już to za sobą.

Z roweru schodzę na 46 miejscu, z czasem 1:18:22 (niecałe 35 km/h), niewiele wolniej od jazdy w Ślesinie, ale fizycznie czuję się jak po walce bokserskiej.

Bieganie

Mam za sobą trudne pływanie, jeszcze gorszy rower. Czuję, że nogi załamują się pode mną i mówię do Bartka, że schodzę z trasy. Stąd nawet nie spieszyłam się do strefy. Zawieszam rower i tłumaczę, że nogi, skurcze, zły dzień, że nie dam rady… W odpowiedzi słyszę: spróbuj chociaż przezwyciężyć ten kryzys, zbierz naukę przed RPA… Uderzył w czuły punkt. Dobra! Spróbuję! Może po słabym rowerze będę miała siłę na mocny bieg?

Ruszam na trasę. Nogi mam betonowe, ale o dziwo skurcze nie łapią. Z każdym krokiem noga się rozkręca, jednak luzu nie ma co szukać. Jest ciężko. Jest wolno i ciężko. Jak biegnę wolniej, jest wolniej, ale nie lżej. Bez sensu ten triathlon, czy da się by było lżej? Może marszobieg?

Zauważam, że zawiesił się zegarek. Nie wiem już ani jakim tempem biegnę, ani ile mam do mety. Przeszkadza mi każdy zakręt, podbieg, zbieg, wiatr, na asfalcie źle, na chodniku źle, na bruku źle. Włącza się maruda i w duchu sobie powtarzam, normalnie zejdę z tej trasy. Negocjuję sama ze sobą. Wymieniam plusy i minusy tej decyzji. Na drugiej pętli Bartek wyczuwa w końcu mój nastrój i mówi bym po prostu dotarła do mety, że jestem 3 albo 4 kobieta i aktualne tempo i tak daje mi sporą przewagę. Patrzę na ludzi przed sobą i za sobą, wiem, że nie tylko ja walczę ze swoimi słabościami. Czasem musimy walczyć mocniej, niż zakładaliśmy. Po prostu, czy to przetrwamy? Często mówi więcej o nas niż sam wynik.

Zegarek odpalam ponownie na 1,5 km do mety. Cisnę ile siły zostało, w końcu widzę upragnioną metę. To był mój najwolniejszy bieg. Zajął ponad 47 minut. Siadam za metą cała obolała. Chowam twarz w dłoniach i nie wiem co ja mam o tym wszystkim myśleć?

Podsumowanie

Przegrałam tego dnia z triathlonem. Nie układało mi się nic od samego początku. Nie poradziłam sobie taktycznie w wodzie. Na rowerze stoczyłam walkę o życie. Wydaje mi się, że tu zadziałało kilka czynników: zmiana pozycji (przesunięcie siodła do przodu i w górę), mało jadłam i piłam na trasie, problemy z dyspozycją ogólną oraz moja gotowość na taką moc – a raczej jej brak. To ostatnie zabolało mnie najbardziej i najwięcej wątpliwości zasiało w mojej głowie. W tym sezonie obawiam się, że nie pojadę już dużo szybciej. Na biegu odpuściła moja głowa i zamiast próbować się pozbierać użalałam się nad sobą już do końca wyścigu. Z jednej strony przykre doświadczenie, z drugiej od czasu do czasu jak najbardziej potrzebne. Ostatecznie przynajmniej wiesz, że mierzysz wysoko, a że czasem za wysoko… cóż jak spadać to z wysokiego konia 🙂

Sam start w Elblągu należy do dość łatwych i fajnie zorganizowanych pod względem kibiców. Pływanie w rzece, nie jest najgorsze, o ile dobrze się ustawimy. Strefy są dość długie, ale płaskie. Rower – trasa prosta technicznie, niestety istnieje duże ryzyko, że będzie wiało, ale są nawroty, więc zawsze można odpracować utraconą prędkość. Bieg jak na warunki triathlonowe nie najgorszy, większość to asfalt i niewielkie przewyższenia. Elbląg jako miasto jest piękny i klimatyczny, a do tego jest sporo restauracji z dobrym jedzeniem – byliśmy z Bartkiem oczarowani miastem.

Share: