Jak wyglądał mój biegowy debiut?

Jeszcze do 24 marca wszystkie moje myśli będą krążyć wokół Półmaratonu Warszawskiego. Jestem minimalistką startową, stąd jak już decyduję się na jakiś bieg uliczny, to jestem kompletnie nim pochłonięta. Półmaraton Warszawski jest szczególnie przeze mnie celebrowany, ponieważ od niego wszystko się zaczęło!
Był rok 2011. Razem z Piotrem, jednym z niewielu biegających moich znajomych w tamtych czasach, postanowiliśmy wziąć udział w 6. Półmaratonie Warszawskim. To był nasz wspólny debiut. Oboje trochę już biegaliśmy, ale nigdy 21,1 km! Gdy wspominam tamte czasy i moje przygotowania, sama do siebie szeroko się uśmiecham! Byliśmy biegowymi wariatami i ignorantami wszelkich zasad. Bawiliśmy się bieganiem i nie mieliśmy zbyt dużego pojęcia jak w tym światku się poruszać.
Pamiętam jak dziś, gdy Piotr z dumą zakupił dwie książki Skarżyńskiego z autografami! W swój kalendarz z wyższością wpisał treningi na całe pół roku, które w 90% kończyły się usypianiem powiadomień i bieganiem 1-2 dni w tygodniu. A ze mnie śmiał się, że nie mam systemu. W weekendy staraliśmy się biegać razem. Zabawy przy tym mieliśmy co niemiara! Spotykaliśmy się w Lesie Kabackim i dzieliliśmy dokonaniami treningowymi z poprzedniego tygodnia, miło przy tym truchtając. Prawdę pisząc, tematy treningowe szybko nam się kończyły, z resztą… jak ktoś zrobił w przygotowaniach do pierwszego półmaratonu 15 treningów w 100 dni – o czym miał rozmawiać? Mieliśmy jednak jedną ważną zasadę: odżywianie w biegu – godzina wysiłku, a my jedliśmy po bananie i batona na pół, do tego izotonik. Po biegu wspólne śniadanie – gofry z bitą śmietaną.
100 dni – 15 treningów – półmaraton <2h, tak powinnam nazwać swój pierwszy plan treningowy. Gdzie w tym wszystkim logika i przepis na sukces?
Nie ma. W tamtych czasach średnio biegałam od 5 do 10 km, tempem 6:00. Tydzień przed samym startem przebiegłam 15 km – to był mój najdłuższy bieg w przygotowaniach. Osobom początkującym, często polecam zaczynać w ten sam sposób co ja – bez spiny. Kiedy miałam ochotę wychodziłam i starałam się biegać 30 – 40 minut lub całą dychę. O tym, że połowa z tych biegów była marszobiegami dowiedziałam się dużo później.
Buty, w których wtedy biegałam też pozostawiały wiele do życzenia. Boleśnie przekonałam się o tym, gdy zdjęłam je na mecie (straciłam dwa paznokcie). Ubiór? Na start założyłam długi czarny dres żeby szczuplej wyglądać. Zero rozgrzewki.
Na sam bieg wzięłam ze sobą cukierki Bon Pari – na wypadek, gdyby na którymś kilometrze zaczęło się nudzić. Nie przydały się. Najpierw stres przedstartowy i latanie do łazienki zajęły cały mój wolny czas. Dziś już wiem, że to normalka, a wtedy… myślałam, że czymś się przytrułam. Później, jak już wystartowałam, cisnęłam do samej mety niczym dzika gazela z klapkami na oczach. Mało, co pamiętam z tego biegu. Towarzysza Piotra zostawiłam na trzecim kilometrze i samotnie pognałam. Nie znałam prędkości ani godziny. Bałam się cholernie, że bus koniec biegu mnie dopadnie, więc póki miałam siłę biegłam, żeby zmieścić się w limicie czasu. Wycieńczona wpadłam na metę z czasem netto 1:57,25! Dziś gdy patrzę na tempa poszczególnych kilometrów, wiem, że nieźle mnie zgrzało na koniec – ale dwie godziny złamałam! (zegarek, tfu aplikację na telefonie włączyłam wraz z wystrzałem startera, stąd taki czas pierwszego km).
Pamiętam tę szczerą radość i wiarę w siebie na mecie! Wtedy pierwszy raz przez moją głowę przeszła myśl, ale ja szybko biegam! Serio! Szybko biegam! Półmaraton w dwie godziny! Jestem zajebista. I druga myśl – ciekawe ile jeszcze mogę się poprawić? No i tak się zaczęło ściganto, ale to już inna para kaloszy.
Nie miałam za sobą kariery zawodowego sportowca. Wszystkiego uczyłam sie na własnych błędach, kursach, z książek i rozmów z trenerami. Powoli wiedziałam i rozumiałam więcej. Właściwie codziennie czegoś się uczę. W tamtym czasie moim sekretem i buforem do działania nie był magiczny plan treningowy, wyjątkowy talent, czy sprzęt. Czysta radość i wiara w swoje możliwości. Wiara w swoją siłę i szczera pasja biegania – sprawiły, że nic nie było w stanie mnie zatrzymać, a na mecie czułam dumę. Czułam bieganie. Później czasem zdarzało mi się o tym zapominać, wymagać od siebie więcej, za dużo, porównywać do innych, niecierpliwić, złościć za kłody pod nogami., przestawać wierzyć. Historie taka jak ta przypominają mi, co sprawia, że moje bieganie jest wyjątkowe. Mimo wszystko.
Dziś, gdy przypomniałam sobie tę nieskażoną radość debiutanta, martini w bidonie (opamiętałam się w ostatniej chwili), kiść bananów przy pasie, uśmiechnęłam się pod nosem i postanowiłam podzielić z Wami tą historią. Bywa, że chwilami całe to bieganie wydaje się tracić sens, stresuje, denerwuje, podcina nam nogi, ostatecznie jednak daje dużo więcej dobrego i nie powinniśmy o tym zapominać. Zamiast płakać nad swoimi słabościami, wspomnijmy chwile, w których czuliśmy się jak zwycięzcy. Nowa wiara nie tylko wpłynie na poprawę humoru, ale i podejście do treningów oraz wyniki na zawodach. Bo najgorsze co można zrobić to przestać wierzyć w siebie i swoje cele.
Trzymam kciuki!