Nowy biegowy początek
Wczoraj podzieliłam się na fp radosną nowiną, a mianowicie: dostałam zielone światło na stopniowy powrót do biegania. Jak to się stało, że ten dzień w końcu nadszedł? Jak wygląda mój stopniowy powrót? Jak wyglądały moje pierwsze kroki biegowe? Czy teraz rzucę pływanie i rower? Jak wyglądają moje perspektywy? Chciałabym o tym wszystkim dziś trochę napisać, odpowiedzieć na pytania, uspokoić zatroskanych i ostudzić tych, co nie wierzą w moje marszotruchty.
Od maratonu na Jamajce minęło pół roku, od operacji minie pół, dokładnie 21 czerwca. 6 miesięcy bez biegania, bez skakania, bez dynamicznych ruchów, szybkich marszów – to długo i niedługo. Długo, bo pół roku to kawał czasu i mało która kontuzja wymaga aż tak długiej przerwy, a nawet jak nie można biegać to można robić masę innych rzeczy. Przy złamaniu szyjki kości udowej bardzo długo nie można robić nic (nawet siadać i rotować nogi leżąc), najdrobniejszy błąd może skończyć się dołamaniem i endoprotezą. Więc żyjesz w strachu przez kilka tygodni, jeżeli się zrośnie to tylko kilka i kolejne próbujesz już pozbyć się tego strachu. Zaczynasz pracować z fizjoterapeutą i poruszać się z odciążoną całkowicie nogą, następnie zwiększasz obciążenie na nogę aż do normalnego chodzenia (u mnie zajęło to trochę ponad 3 miesiące). Wracasz do pracy, normalnego życia i innych sportów, ale czy wrócisz do biegania i kiedy, wiesz niewiele.
Ja miałam bardzo dużo szczęścia, determinacji oraz świetnego lekarza. Moja noga już po 6 tygodniach była prawie zrośnięta. Większość przypadków, które poznałam czekały długie miesiące na odstawienie kul, kość w tym miejscu zrasta się czasem do dwóch lat – więc wydaje mi się, że osobiście w tym przypadku miałam cholernie wielkie szczęście. Poza tym znając prawdopodobieństwo zrostu nogi w tym miejscu oraz swoją gęstość kości, zdecydowałam się na wszystko, co może dać chociaż cień szansy na sprawniejszy powrót do zdrowia. Wiecie, tu już nie chodzi o bieganie, ale o zwykłe życie. W międzyczasie straciłam pracę, źródło dochodu, ubezpieczenie. Wszystkie moje blogerskie plany na 2016 musiałam odwołać (a szykował się jeden ze wspanialszych okresów), musiałam leżeć, patrzeć na sukcesy innych i czekać, aż może los znowu postanowi się do mnie uśmiechnąć. I w końcu się uśmiechnął 🙂 Zanim jednak tak się stało przez 6 tygodni (po dwóch leżących) chodziłam na pole magnetyczne, używałam exogenu, łykałam różne leki i suplementy dla połamańców, pracowałam nad swoją dietą i psychiką (która w złamaniach zmęczeniowych często jest kluczowa). Co by się nie działo myślałam pozytywnie (poza pierwszym tygodniem, który był klasycznym przykładem załamania), pracowałam nad swoją podświadomością, a wieczorami powtarzałam, że mam mocne i zdrowe kości. I się zrosła! No, powiedzmy, że na tyle, na ile było to możliwe w takim czasie i na tyle, by zacząć myśleć o powolnym odstawianiu kuli.
Od momentu odstawienia kul odpuściłam wizyty u fizjoterapeuty i postawiłam na pracę własną, oczywiście zgodną z zaleceniami specjalistów. Ćwiczenia w domu, pływanie i rower oraz chodzenie do pracy (kilometr do przystanku) – to były moje główne aktywności. Lekarz mówił, że mogę zacząć próbować biegać na bieżni antygrawitacyjnej, ale…
Ale się trochę obraziłam. Gdy po 4 miesiącach usłyszałam, że usuwanie śrub po pół roku to słaby pomysł, mój świat znowu się zawalił. Z bieganiem mogłam poczekać, ale świadomość, że mam 3 śruby w prawej nodze mnie dobijała. Nie chciałam biegać ze śrubami. Albo bez, albo w ogóle! Tak sobie postanowiłam. Lekarz widząc łzy w moich oczach obiecał, że przy wizycie kontrolnej po pół roku od operacji (wyszło bez 10 dni, ale co ja poradzę, że grafik taki zajęty pan doktor miał 😉 ), zobaczymy i pomyślimy.
W końcu przyszedł czas na tę wyczekaną wizytę. W międzyczasie jeszcze więcej sobie poukładałam w głowie. Przemyślałam pewne sprawy i postanowiłam pójść na kompromis. Kontrolne zdjęcie RTG wyszło pięknie (o ile można tak powiedzieć o ześrubowanej nodze), jak mój lekarz porównywał zdjęcia ze wszystkich okresów ( a mam ich z 6) z każdym kolejnym był pod coraz większym wrażeniem, aż powiedział: „Wow! Już zapomniałem, że tak mocno było złamane i przemieszczone”. Ehhh no tak, bo co by nie mówić, to poważną kontuzje sobie zafundowałam, więc nawet biorąc pod uwagę moje szczęście, determinację i sztab super specjalistów, którymi się otoczyłam, kontuzja poważna była, jest i będzie. A później już zapadła decyzja, że mogę spróbować wracać do biegania, ale w zamian wstrzymam się jeszcze z tymi śrubami. No to co? Super, nie?
Wyszłam z gabinetu, z jednej strony fajnie, że już mogę, a z drugiej znowu zaczęłam płakać, bo jakoś taka płaczliwa jestem od pół roku (zawsze byłam, ale teraz to już masakra). To była środa. Dzień pływania, więc podzieliłam się z najbliższymi nowiną i popędziłam na basen, A! Nie! Najpierw po Krysieńkę, która z nową kierą i owijkami awansowała na Kristen. Niedługo pokażę!
A później przyszedł czwartek. Między pracę, a trening Ligi Biegowej postanowiłam wcisnąć swój własny, ten pierwszy. „Ehhh” wzdychałam za każdym razem jak o tym myślałam, ale spróbuję, zobaczę, w końcu mogę, więc co? Oleję sprawę? Od Huberta (takiego trenera z Agrykoli 🙂 ) usłyszałam, że rozumie i dokładnie pamięta swoje pierwsze kroki po kontuzji i te myśli „Boże, ja już będę się modlił do końca mych dni, tylko pozwól mi znowu biegać tak jak kiedyś” – czy wszyscy je mają? Ja już miałam kontuzje i pierwsze kroki, ale te… te są jakieś inne i fizycznie i mentalnie.
Na początek założyłam marszotruchtanie 2 x w tygodniu 20-30 minut 1 min truchtu/ 1 min marszu, w razie najmniejszego dyskomfortu przerywam. Nikt mi nie daje niestety gotowego planu i recepty na powrót po takim urazie, wiem, że mogę, wiem, że ostrożnie i bardzo powoli i nigdy do bólu w pachwinie, ale jak konkretnie, to już muszę sama znaleźć odpowiedź. Z tygodnia na tydzień będzie łatwiej mentalnie i lepiej fizycznie (grunt przetrwać pierwszy rok). No to siup! Rozpędzam się i cisnę tę minutę! Dziwne to bieganie jakieś. Sztywna, wystraszona, ufff koniec minuty, czas na marsz. Raz było fajnie, a raz nie. Biegałam bardzo powoli i maszerowałam również bardzo powoli, taki stan będzie trwał jakieś dwa miesiące. Formy i determinacji pewnie starczyłoby na więcej, ale ja na chwilę obecną nigdzie się nie spieszę, nawet nie mogę. Powolutku i bezpiecznie tymi marszami będę wracała na szczyty formy 😉 Tak powinny minąć mi jakieś dwa miesiące, a dalej zobaczymy.
Cały czas podkreślam, że idę powoli, ale cały czas do przodu, bez komplikacji i zgodnie z planem. To poważna kontuzja była i muszą minąć dni, miesiące, a nawet lata do pierwszych maratonów. Nie zobaczycie mnie w tym roku na żadnych zawodach ani biegowych ani tri, ale z roweru i pływania nie rezygnuję (ups na jednych chyba zobaczycie na rowerze, ale nie chcę zapeszać). Zaczynam przygodę z bieganiem od zera i pośpiech wysoce niewskazany, więc poganiaczy proszę o niepoganianie, a niedowiarków o więcej wiary 🙂