Festiwal Biegowy w Krynicy, czyli wspomnienia, zaszczyty, grube kilometry i świetna zabawa w jednym miejscu!
W zeszłym roku wybrałam się do Krynicy by złapać oddech i uciec na chwilę od codziennych trosk. Byłam raczej biernym uczestnikiem imprezy. Na wyborach Biegowego Dziennikarza Roku niczym się nie wyróżniłam, na Życiowej Dziesiątce ledwo dobiegłam i zdałam sobie sprawę, że z moją nogą jest gorzej niż wszyscy przypuszczaliśmy. Resztę czasu spędziłam kulejąc i kibicując innym. To był ciężki dla mnie czas, ale mimo wszystko bardzo miło wspominam Krynicę jako miejscowość i Festiwal Biegowy jako imprezę. W tym roku z niecierpliwością czekałam na wyjazd. Chciałam odczarować miejsce, poza tym Festiwal Biegowy w Krynicy jest ważny w mojej historii z Bartkiem (wyprosiłam by mnie podwiózł, a później niestety miał na głowie kulasa przez weekend, czasem się dziwię, że w ogóle ta znajomość się rozwinęła :)) W tym roku było lepiej, nie musiałam prosić o podwózkę a całą Krynicę przeszłam i przebiegałam żywym krokiem!
Festiwal Biegowy zaczynał się w piątek. Biegacze opanowali miasto już w południe, a wieczorem wyróżnieni blogerzy i dziennikarze zjechali z całej Polski by wziąć udział w ceremonii wręczenia nagród i wyróżnień w Plebiscycie na Biegowego Dziennikarza Roku. Pamiętacie jak prosiłam o głosy? W tym momencie chciałabym jeszcze raz podziękować Wam, bo wyróżniliście mnie! Udało się! Wyróżnienie Bartka zerkało na mnie przez te długie miesiące i motywowało w chwilach zwątpienia, w tym roku i ja zasłużyłam na ten miły zaszczyt. Bardzo dziękuję i uwierzcie, że wszystko co najlepsze cały czas przed nami! Poza tym, że ja zostałam jedną z 10 osób wyróżnionych, Bartek zgarnął nagrodę główną, ale za to to już sam podziękuję u siebie. Ja tylko dodam od siebie, że taki wybór przywrócił we mnie wiarę w tego typu głosowania. Myślę, że przez ten rok nikt kto łączy bieganie i pisanie nie rozwinął się bardziej od Bartka. Pozostaje nam tylko się cieszyć i dalej robić swoje. Dziękujemy!
Do Krynicy przyjechałam bardzo późno, prosto ze Szklarskiej Poręby, w której trenowałam przez kilka dni. Podróż zajęła mi ponad 13 godzin, więc po wręczeniu nagród zwyczajnie padłam, ale niestety nie zasnęłam. Przytłoczyła mnie jakaś kumulacja zmęczenia i skończyło się problemami ze snem. Na szczęście przed sobą mam jakieś 2 tygodnie luzu biegowego, więc liczę, że do Warszawy się pozbieram, a póki co dalej wracajmy do Krynicy!
Sobotni poranek był ciężki fizycznie i psychicznie. O 11.00 czekała mnie Życiowa Dziesiątka, a ja leżałam i czytałam o syndromach przetrenowania. Dodatkowo blokowała mnie myśl o tym konkretnym biegu. W zeszłym roku potwierdziła się tu moja kontuzja i rozpoczął czas kilkumiesięcznej walki o zdrowie. W końcu pozbierałam się i wstałam z łóżka, bo wiedziałam, że na trening i tak będę musiała wyjść, a nigdzie lepszego treningu nie zrobię niż na trasie zawodów. Tak, dobrze czytacie, to był mój trening. Przyjechałam do Krynicy z kumulacją mocnych biegów w nogach i chciałam po prostu dokończyć dzieła. Planowałam zrobić tu ostatnie dwa mocne treningi przed Maratonem Warszawskim. Jeden zaplanowałam na sobotę w trakcie Życiowej Dziesiątki, a drugi na niedzielę w trakcie Koral Maraton. To miał być ostatni tak długi bieg w tempie na progu przemian tlenowych, czyli takim, które jestem w stanie utrzymać 15-21 km. Trasa dychy w Krynicy prowadzi lekko z górki, więc cały dystans biegnie się fajnie, ale też nie tak, że nie czuć wysiłku. Można tu mocno pobiec i wykręcić lepszy czas niż na płaskiej trasie, co pokazują wyniki. Jednak wysiłek na granicy to zawsze wysiłek na granicy, więc biegacze dobiegają naprawdę zmordowani. Ja stanęłam na starcie z zamiarem trzymania tempa 4:00, takie obecnie utrzymuję plus/minus przez 15-21 km. Postanowiłam sobie, że absolutnie nic mnie nie podkusi by pobiec szybciej i się zakwasić! I wiecie co? Może w wielu rzeczach, które robię można dopatrywać się szaleństwa, ale ta dycha była przebiegnięta z wielką rozwagą i pokorą biegową. Pierwszy kilometr najspokojniejszy, a reszta 4:00 ewentualnie ciut poniżej. Za towarzystwo miałam Bartka i Artura, którzy tez postanowili polecieć dychę treningowo (trochę lżej treningowo niż ja). Biegło się rewelacyjnie, panowie osłaniali mnie od wiatru, pilnowali tempa, a ja nic, tylko sobie biegłam jak księżniczka. Gdy na ostatnim kilometrze Bartek zaczął przyspieszać, się zbuntowałam, bo czułam, że ten zryw może mnie wiele kosztować. Pomyślałam, a leć se! Ostatecznie opamiętał się, ale i tak sekundę przede mną był:) Ja na metę wbiegłam z czasem 39:37, a więc niby trening, a wynik na dychę poprawiony. 40 pękło, ale magii w tym zabrakło, po prostu za długo to trwało i teraz takie tempa trzymam już na treningach. Trochę mi smutno, bo czekałam na ten moment bardziej niż na trójkę w maratonie, a to po prostu stało się i już.
Taka życiówka, nie życiówka, mnie na tę chwilę zadowala, bo widzę, że jest forma i zapas. Po maratonie będzie czas by przycisnąć w końcu i zawalczyć na tym dystansie na 100%, teraz naprawdę nie w głowie mi inne wyniki poza trójką w maratonie. Przeżyciami z trasy nie dzielę się bo nie było ich za wiele, stanęłam, pobiegłam, ostatnie dwa były cięższe, burczało mi w brzuchu i marzyłam o frytkach. Dopiero po biegu odżyłam! Ta dycha poprawiła moje samopoczucie i zdrowie. W końcu nabrałam apetytu i ochoty na spacery. Wypiłam gorącą czekoladę z bitą śmietaną, zjadłam oscypka z żurawiną, później krem z gruszki, pieczonego łososia z ziemniakami, jakieś lody, słodycze, kanapki, na dobry sen wlałam w siebie cydr, a wszystko poprawiłam jeszcze wędzonym warkoczykiem i zasnęłam jak dziecko. Gdybym wiedziała, że w niedzielę o 8:30 zamiast 30 km drugiego zakresu zrobię maraton, lepiej bym przemyślała swoją dietę, ale o tym skąd ten maraton i więcej o całym festiwalu, przeczytacie już jutro! W jednej części, obiecuję!
Pozdrawiam!