Suwalski Ćwierćmaraton, czyli trzy razy pierwszy!
Mieszkam na biegowej pustyni (woj. podlaskie), a do tego mam bardzo mało wolnego czasu, to znaczy, że nie mogę sobie pozwolić na zbyt wiele imprez biegowych. Smutno mi z tego powodu i czuję się jak narkoman na odwyku, ale! Dostałam szansę od losu i w moim mieście, na mojej trasie biegowej, został zorganizowany bieg! Ćwierćmaraton dla wytrwałych, jeżeli się nie mylę, był to pierwszy bieg długodystansowy w historii miasta Suwałk 🙂 Proste, że nie mogłam odpuścić!
Informacje o biegu pojawiły się późno i gdyby nie moje czujne otoczenie, najpewniej przegapiłabym imprezę, a tak nie miałam wyjścia. Dostałam jasny przekaz: biegnij i wygraj. Robi się 😉 Oczekiwania bliskich są naprawdę bardzo stresujące, oni nie rozumieją, że to wszystko nie jest takie proste. Musi być trening, forma, dobry dzień, konkurencja. Ja ostatnio nie mam nic, ale walczę i staram się do końca, może wystarczy i tym razem?
Wystartowaliśmy w samo południe. Biegliśmy 6 okrążeń (1=1700 m) wokół zalewu Arkadia. Trasę znam na pamięć. Każde wzniesienie, kamyczek, wiraż, wszystko znam, bo biegam tu prawie codziennie od pół roku i na tej pętli robię większość swoich treningów. Mijam jednak jeden ważny element – plażę 😀 Bieganie po piasku jest straszne i przy każdy okrążeniu pojawiała się w mojej głowie myśl: upaść i symulować kontuzję, czy jeszcze nie? 😉
Pierwszy start po przerwie, wiedziałam, że nie będzie łatwy. Planowałam biec 4:15-4:20 min/km. Słabo? Uwierzcie, naprawdę ciężko jest łączyć pracę w gastronomii z biegami. Odczuwam permanentny ból nóg i nie widać temu końca. Pierwszą pętlę pokonałam jako 3 kobieta. Żar lał się z nieba, swoją drogą mój nowy zakup (okulary) spisał się rewelacyjnie. Przede wszystkim na zdjęciach wyglądam lepiej 🙂 Na drugiej pętli zaczęłam doganiać dziewczyny, widać było, że każda z nas jest zmęczona i walka będzie wyrównana. Gdy w końcu wysunęłam się na prowadzenie… nie wiedziałam, że to takie stresujące! Sama już nie wiem co gorsze, gonić z myślą, że się nie dogoni, czy być gonionym z myślą, nie mogę odpuścić, bo mnie dogoni…
Ostatnie dwie pętle pokonałam z myślą: „proszę, tylko mnie nie dogoń, bo nie mam siły przyspieszyć” (ciekawa jestem, co myślą zawodowcy w takich chwilach). Na (moje) szczęście, nikt mnie nie dogonił i na metę dobiegłam jako pierwsza kobieta, z czasem 44:10. Za gorący doping należą się szczególne podziękowania mojej mamie, siostrze i Goi (mój pies), gdyby nie one pewnie bym symulowała w tym piachu do dziś 🙂
W biegu wzięło udział około 30 osób, było bardzo kameralnie i sympatycznie. Spotkałam znajomych ze wspólnych treningów zimowych (Łukasz wygrał wśród mężczyzn). Mam nadzieję, że niedługo ruszymy z letnimi spotkaniami, bo tworzymy naprawdę mocny i niepowtarzalny zespół, a jesienne starty tuż-tuż.