trening

Ostatni start roku, czyli ostatnie śliwki robaczywki

Mój start w Mediolanie, to jeden z tych biegów, o których ciężko się pisze. Mam w głowie ogromny mętlik. Nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie co konkretnie się stało, że nie pykło. Nie potrafię od kilku dni znaleźć przyczyny niepowodzenia i na niej się skupić. Przed biegiem wydawało mi się, że mam wszystko. Treningi układały się po mojej myśli. Forma rosła, a poczucie pewności razem z nią. Po biegu widzę, że we wszystkim czegoś zabrakło. Może wszystkiego po trochu? Może to nie był mój dzień? W tym roku już się nie dowiem, ale tym wpisem kończę swoje rozważania na temat biegu w Mediolanie i idę dalej.

Chciałam w tym roku ostatni raz zawalczyć o życiówkę. Zebrałam się w sobie jakieś 8 tygodni temu, wyznaczyłam termin i solidnie trenowałam. Za sobą miałam kilka gorszych tygodni. Wcześniej trochę chorowałam i niestety źle to wpłynęło na moją formę i wiarę w swoje możliwości, ale od października treningi pokazywały, że jest już lepiej. Tak teraz myślę, że mogłam jeszcze nieco wydłużyć swoje roztrenowanie.

Dla pewności poprosiłam Bartka by stanął na straży moich treningów, korygował, sprawdzał i na końcu utwierdził w przekonaniu, że jestem gotowa powalczyć. Gdyby treningi wystarczyły do wystawienia zaświadczenia o nowej życiówce, miałabym ją w garści, a tak muszę obejść się smakiem i wierzyć, że praca którą wykonałam, kiedyś odda.

Okoliczności

Wybrałam Mediolan ze względu na datę, miejsce, pogodę. Liczyłam, że będzie ciut cieplej niż w Polsce w tym okresie, bo biegi w zimnie nigdy mi nie wychodziły. Przy okazji chcieliśmy z Bartkiem zaliczyć miły weekend w mieście, które oboje lubimy.

Wylot mieliśmy w sobotę rano. 2 godziny w samolocie dzień przed startem, to krótka i mało stresująca podróż. Nie powinna mieć wpływu na wynik, ale teraz już niczego nie jestem pewna. Mediolan przywitał nas deszczem i niską temperaturą. Odebraliśmy pakiety, zjedliśmy pizzę i wróciliśmy do hotelu. Od 18 już nigdzie nie wychodziliśmy. Bartek od tygodnia męczył się z przeziębieniem, w Mediolanie zaczęło mu przechodzić, za to wieczorem mnie zaczęło łamać. Nie czułam się tragicznie, ale nocą już nie mogłam oddychać przez nos i dokuczał mi lekki ból gardła. Nie przejmowałam się jednak tym za bardzo. Z perspektywy czasu obstawiam, że wirus mógł mieć większe znaczenie niż przypuszczałam, ale nie chcę też usprawiedliwiać się w ten sposób. Zdarzyło mi się biegać z typową „przedstartówką” (lekkim przeziębieniem) i nigdy nie miało dużego przełożenia na wynik. O ile na samym biegu mocno nie dokuczało przeziębienie, dwie godziny po, rozłożyło mnie na łopatki. Ból zatok, zatkany nos, łamanie w kościach, nie wiem co Bartek mi sprzedał, ale momentami odlatywałam. Swoją drogą mija trzeci dzień, a ja dalej ledwo funkcjonuję.

Organizacja

Start biegu zaplanowany był na 9:15. Mieszkaliśmy jakieś 5 minut od strefy startowej. Tradycyjnie wstaliśmy 3 godziny przed biegiem. Kawa, śniadanie, muzyka i ruszyliśmy tak by być godzinę wcześniej. Pierwsze co rzuciło się nam w oczy to długa kolejka, na pierwszy rzut oka do toalet. Stwierdziliśmy, że chyba lepiej będzie wrócić do hotelu, tam zostawić rzeczy i przybiec na bieg już po toalecie i rozgrzewce. Dobrze, że sprawdziliśmy tę kolejkę, bo jak się okazało była to kontrola bezpieczeństwa przed wejściem do strefy startowej. 6500 osób musiało przejść kontrolę, którą przeprowadzały dwie osoby… Wejście do strefy zajęło nam jakieś 20 minut, kolejne kilkanaście minut staliśmy w kolejce do toalet, a resztę czasu przebijaliśmy się przez tłum przy depozytach. Za depozytami było kolejne przejście, a dalej już ostatnie do przypisanej strefy czasowej. Z tego co widziałam nie było opcji stanąć w innej.

Były jakieś 2-3 stopnie, do tego wiało potwornie. W niewielkiej strefie tłoczyło się kilka tysięcy ludzi. Nie miałam już ani czasu ani miejsca na zrobienie porządnej rozgrzewki. Bartek został przy depozytach, a ja ruszyłam w poszukiwaniu miejsca chociaż na chwilę rozgrzewki. Zaczęłam truchtać po 100m odcinku, który po chwili zapełnił się biegaczami. Zdążyłam jeszcze zrobić parę wymachów, trochę dogrzałam stawy skokowe i właściwie tyle.

Kilka godzin po biegu dowiedzieliśmy się, że i tak mieliśmy ogromne szczęście z dostaniem się do swojej strefy. Włochy to jeden z krajów, w którym wprowadzono dodatkowe środki bezpieczeństwa po ostatnich  atakach terrorystycznych w Europie. Na ulicach w miejscach mocno turystycznych pojawiły się betonowe bloki uniemożliwiające wjazd samochodem, a na imprezach masowych, co dotyczy także biegów wprowadzono dodatkowe kontrole. Organizator pierwszy raz spotkał się z takimi wymaganiami i jak to bywa z pierwszym razem, nie do końca na wszystko był przygotowany. Ludzie przestali się mieścić w zabezpieczonej strefie, przy depozytach zrobił się ogromny zator, wiele osób nie mogło już dostać się do swojej strefy czasowej, bo nie było miejsca. Ludzie czekali aż część wystartuje, by sami mogli zająć swoje miejsce w szeregu. Po biegu był ogromny problem z odebraniem depozytów, sporo osób czekało 2-3 godziny. Startując w nieznanym miejscu zawsze może coś nas zaskoczyć, trzeba na to się przygotować, a jak coś jest poza naszą kontrolą – nie denerwować się tylko zaakceptować i mimo wszystko starać się cieszyć biegiem.

Do startu zostały 3 minuty. Ustawiłam się w jakimś 10 rzędzie 1 strefy i czekałam. Wybiła 9:15 i nic. Cheerleaderki tańczą, prowadzący nawija coś po włosku. 9:20 i dalej nic. Zauważam Bartka, w ostatniej chwili witamy się i życzymy na wzajem powodzenia. Prowadzący zaczyna przedstawiać elitę biegu. Zaraz mi zęby z zimna wypadną. 9:29… W końcu ruszamy.

Na trasie

Początek jest bardzo tłoczny. O tej samej godzinie startują biegacze na dychę i w półmaratonie. Pierwszy kilometr przebijam się między ludźmi. Nie do końca wiem jakim tempem biegnę, boję się spojrzeć na zegarek, chcę znaleźć jakieś przytulne miejsce, najlepiej za kimś kto trzyma tempo i dotrwać do mety. Dziwne, kompletnie nie czuję żadnego podekscytowania. Zegarek strzela kilometr w 3:50, ale przy znaczniku mam 3:57. Jest za wolno. Mam nadzieję, że to trasa jest źle oznaczona i kolejny strzeli dużo szybciej, bo nogi raczej lekkiej nie mam. Na drugim kilometrze dalej sporo wyprzedzam, a zegarek pokazuje 4 minuty! Co jest? Jeszcze wolniej? Od tej chwili nie wiem co się dzieje, czy mój organizm zwariował, czy zegarek. Nie mogę wyrwać do przodu.

Za nic nie mogę wejść na wyższe obroty. Nogi mam jak z betonu od samego początku. Po trzecim kilometrze trasy biegów się rozdzielają. Robi się pusto. Zaczynam mocniej odczuwać wiejący wiatr. Przez kolejne dwa kilometry biegnę z trzema innymi biegaczami. Był moment, że złapałam rytm i zaczęło się dobrze biec, niestety efekt wow szybko mija. Wiatr, zakręty, bruk. Na półmetku zobaczyłam 19:50 i wiedziałam, że życiówki z tego nie będzie, mój zegarek optymista myli się już o jakieś 200 metrów (wydaje mi się, że to efekt wysokich budynków i wielu zakrętów).

Na szóstym wbiegliśmy do parku. Zmiana nawierzchni pogarsza sytuację. Zwalniam. Ponad kilometr kręcimy alejkami, a kolejny podbieg po prostu dobija mnie pięknie. Puszczam grupę i chcę po prostu dobiec do mety. Bez różnicy, czy w 40, czy 41 minut. To nie był dzień na walkę i tyle.

Wbiegając na metę widzę zdziwioną minę Bartka. Sama jestem zdziwiona i nie potrafię wytłumaczyć co poszło nie tak. Wiele rzeczy wskazuje, że nie był to po prostu mój dzień. Można gdybać: nigdy mi nie szło w zimnie, nie rozgrzałam się, byłam chora, trasa i pogoda nie sprzyjały. A czy forma była? O ile przed biegiem byłam jej pewna, teraz trudno mi samej ją ocenić. Dziwi mnie fakt, że od początku nie mogłam ruszyć. Bo zrozumiałabym gdyby mnie postawiło po za szybkich dwóch-trzech kilometrach, ale ja już od pierwszego nie mogłam rozkręcić nogi i to nie o 2, czy 3 sekundy, tylko o 10! Dlaczego tak się stało? Może wszystko, a może nic.

Co dalej?

Przez chwilę myślałam, by spróbować wystartować jeszcze raz na początku grudnia i powalczyć, ale poszłam po rozum do głowy. Pewnie pobiegam zimą w jakichś zawodach, ale czysto treningowo. Teraz muszę szybko uporać się z przeziębieniem i wziąć za treningi na rowerze. Jak dobrze przetrenuję zimę, a zdrowie dopisze, wiosną i w bieganiu powinna forma zaprocentować.

Wiadomo, trochę mi przykro, że nie wyszło, ale przyjęłam to na chłodno. Nauczyłam się, że złością i uporem maniaka nic nie zdziałam. Są starty, po których tupię nogą, ale jest ich coraz mniej. W bieganiu doceniam o wiele więcej niż nowe życiówki, a gdy zdarza mi się o tym zapominać, wracam pamięcią do tego, po co zaczęłam biegać i dlaczego biegam? Doceniam to, co mam, walczę o to, o czym marzę, ale akceptuję po drodze rzeczy, na które nie mam wpływu.

zdjęcia: Followyourpassion.it

Share: