Relacja z Reggae Marathon na Jamajce. „One good thing about music…
…when it hits you, you feel no pain”.
Wróciliśmy z Pasta Party jakoś po siódmej. Planowaliśmy punkt ósma już grzecznie spać, ale mieszanka emocji i jakby nie patrzeć dość wczesna pora, utrudniały zadanie, a kilkanaście po drugiej czekała nas pobudka! Maraton na Jamajce startuje przed wschodem słońca, o piątej rano, co nie należy do najłatwiejszych zadań. Dla mnie masakra. Żeby w porę się obudzić, zjeść, rozruszać, ubrać, dotrzeć na start, załatwić toaletę, rozgrzewkę itp., trzeba wstać jakieś 2,5-3 godziny wcześniej, czyli w tym przypadku w środku nocy. Gdy usłyszałam budzik, miałam ochotę wyrzucić telefon i spać dalej, ale… Bartek czuwał 😉 Zebraliśmy się i jakoś po czwartej ruszyliśmy na start. Dotarliśmy szybko i bez problemu busem, który zbierał ludzi wzdłuż głównej ulicy Negril i dowoził na miejsce. Busy krążyły do samego startu i ponownie zaraz po dotarciu na metę pierwszych zawodników na 10 km, co niestety utrudniało bieg maratończykom.
Ciemno, ciepło, nie gorąco, ale duszno, wilgotno, wesoło, ale i nerwowo, tak było przed startem maratonu. Reggae Marathon to nieduża impreza, dodatkowo zaczyna się w ciemnościach, więc nie robi dużego wrażenia przed startem. Szybko zrobiliśmy sobie zdjęcie przed bramą, oddaliśmy rzeczy do depozytu, skorzystaliśmy z toalety. O tojtoje zadbała chyba sama królowa brytyjska, bo muszę przyznać, że na niezłym wypasie były. Miękki papier, światło i spłuczka! A ja to nawet czystą trafiłam. Bartek niestety miał mniej szczęścia. Po wyjściu można było umyć rączki wodą i mydłem, chyba, że ktoś pomylił mydło z izotonikiem 😉 Na rozgrzewkę poświęciłam jakieś 15 minut. Niecałe 10 minut truchtania, trochę wymachów, krążeń, wyskoków, wykroków, przebieżek i byłam gotowa stanąć na linii startu. Martwiła mnie duchota, bo jednak wyobrażałam sobie, że 25 stopni przed świtem będzie przyjemniej odczuwalne. Niestety tłum ludzi i adrenalina robiły swoje. Było duszno. Przyznaję. Na starcie stawałam bardzo niepewna siebie, ale to Jamajka więc co by nie było, miałam odpuścić i dobrze się bawić.
Kilka minut przed wystrzałem ruszyliśmy do przodu, Bartek starał się zająć pozycję w pierwszym rzędzie, ja bezpiecznie, jakieś 3-4 za Nim. Nie było podziału na strefy ani różnych godzin startu poszczególnych dystansów. Wyglądało to tak, że pierwsze rzędy były zapełnione przez pościskane dzieciaki i młodzież jamajską. Przepychali się przez siebie, popychali, krzyczeli, a gdy w końcu sędzia rozpoczął odliczanie, część się przewróciła chwilę po wystrzale, kilka osób zgubiło telefony, słuchawki, a część pognała jak rażona piorunem i po kilkuset (dosłownie! nawet kilometr nie minął) metrach zziajani przechodzili do marszu. Większość tych wariatów miała przed sobą wyścig na dystansie 10 km, ale sprinterskiego ducha można im pozazdrościć.
Od początku biegłam z rezerwą i pełna obaw. Bałam się pogody cholernie. Nie mogłam się wyluzować. Gdzieś z tyłu głowy miałam myśl żeby się oszczędzać i kontrolować tętno (na zawodach nigdy nie kontroluję tętna). Z drugiej strony, jak nie teraz, to później już na pewno nie przyspieszę. Walka wewnętrza trwała i tak pokonałam pierwsze kilometry średnio po 4:20. Postanowiłam przy tym tempie pozostać ile mogę, a dalej oby do mety. Niech się dzieje i tyle.
Wielkim minusem Reggae Marathonu z mojego punktu widzenia jest trasa. Oglądając mapkę wyobrażałam sobie, że będziemy biegli bulwarem wzdłuż morza przez cały czas. Wokół palmy, setki kibiców, kokosy na punktach odżywczych i jamajskie aromaty wzdłuż całej trasy. W rzeczywistości, morze widać było tylko w jednym momencie i to przez jakieś krzaki, a cała trasa, to 10-cio kilometrowy odcinek biegany w tę i z powrotem. Trochę krzaków, trochę drewnianych bud. Punkty odżywcze rozmieszczone co milę a na nich woda i izotoniki w woreczkach oraz od czasu do czasu banany. Zapach Jamajki czułam może w dwóch miejscach, a kibiców było naprawdę niewielu, najwięcej w pierwszej godzinie po wschodzie słońca.
Pierwszą godzinę biegło się po ciemku. Maraton, półmaraton i 10 km, wszyscy startowali razem, stąd na początku było dość gęsto. Nie wiedziałam kto biegnie i na ile, ale wiedziałam, że to nieduża impreza i sam maraton wybiera naprawdę garstka. I tak było. W miarę upływu kilometrów zostawało coraz mniej osób przede mną, a po pierwszej dyszce na trasie zostały pojedyncze jednostki. Od tego momentu praktycznie cały czas biegłam sama, przed sobą lub za sobą miałam jedną może dwie osoby. Urozmaiceniem i zabiciem nudy na trasie było mijanie się z innymi biegaczami, którzy żywo mi kibicowali, gdyż od początku biegłam jako druga kobieta w maratonie. Większość to Amerykanie, a ich entuzjazm jest naprawdę zaraźliwi. Z lokalnych mieszkańców kibiców pamiętam naprawdę niewielu.
Pierwsza godzina po wschodzie słońca, to chyba najlepsza godzina mojego biegu, pomimo spadającego tempa. 4:20 bardzo szybko okazało się trudne do utrzymania, zwolniłam i komfortowo biegło mi się średnio po 4:30-4:40. Razem ze słońcem wyszli z hotelów turyści i mocno kibicowali, a do mnie dołączyła prowadząca na rowerze i informowała wszystkich po kolei, że jestem second female 😉 Miłe uczucie, ale i stresujące zarazem. Co ciekawe, ale w moim odczuciu, razem z pojawieniem się słońca zrobiło się przyjemniej i bardziej rześko, o ile można nazwać tak trzydziestostopniowy upał. Mniej ludzi, więcej powietrza, więcej kibiców, reggae w tle i odzyskałam jamajski spokój i hart ducha. Tak dobiegłam do jakiegoś 25 kilometra zanim znowu nie zaczęło siadać mi tempo.
Na trasie zostało niewielu biegaczy. Większość startujących na 10 i 21 km miało już wyścig za sobą, a ci co zostali po prostu maszerowali. Swoją drogą jeszcze na żadnym biegu nie widziałam tyle osób z nadwagą i tyle osób po prostu od początku idących. A maratończycy byli w mniejszości, więc z każdym kilometrem trasa siała większymi pustkami. Kilometry mijały, było coraz cieplej, korzystałam z punktu odżywczego co milę, dużo piłam i polewałam się wodą. W pewnym momencie aż za dużo, bo moje spodenki zaczęły mi ciążyć, a gdy wyszło słońce nie mogłam założyć okularów, bo były zaparowane i nie było jak ich wytrzeć. Po 30-tym kilometrze zjadłam ostatni żel i biegłam już jakieś 5:00 min/km. Bieg zaczynał męczyć mnie psychicznie i fizycznie. Kilometry ciągnęły się w nieskończoność, im mniej osób na trasie zostawało, tym mniej było kibiców, do tego po drodze zaczęły jeździć samochody i to nie biegacz miał pierwszeństwo. Co chwilę słyszałam trąbienie i zbiegałam raz na prawo, raz na lewo. Na Jamajce obowiązuje ruch lewostronny i ciągle mi się myliło gdzie powinnam zbiec. Do tego niektóre punkty odżywcze zostały puste i musiałam sama podbiegać po worki z wodą. Od czasu do czasu słyszałam największe przeboje Boba Marleya, ale po którejś nawrotce zdałam sobie sprawę, że ciągle lecą 3 kawałki w kółko. Maraton, jak maraton, gdzie bym nie była, zawsze po 30 km mam dość.
Był trzydziesty któryś kilometr, gdy zaczął dokuczać mój pośladek. Pośladek, biodro, udo, ciężko sprecyzować. Podobne dolegliwości miałam już w przeszłości. Między innymi na biegu w Sulejówku – wtedy zeszłam z trasy. Do tego ostatnimi czasy, gdy posiedziałam dłużej przy biurku, zaczynała drętwieć noga i zanim dochodziła do siebie musiałam chwilę pospacerować. Nikt za bardzo nie wiedział o co chodzi, ale kilka dni odpoczynku i masaże pomogły mi stanąć na nogi i dolegliwości minęły. Aż do trzydziestego któregoś kilometra maratonu na Jamajce. Biegłam coraz wolniej i czułam coraz większy ból. Koło 35-go stanęłam by rozmasować i rozciągnąć trochę nogę. Przed sobą miałam transparent z cytatem Boba Marleya: „One good thing about music, when it hits you, you feel no pain. So please hit me with the music”.
W głowie miałam milion myśli. Myślałam o tym jak zeszłam z trasy w Sulejówku i większość odebrała to jako akt strachu. Myślałam o tym, że to Jamajka i głupio zejść z trasy. Myślałam o tych wszystkich biegach, które mi nie wychodzą mimo, że bardzo się staram. Myślałam o tych wszystkich ćwiczeniach, które napierdzielam godzinami, by cholerne kontuzje trzymały się ode mnie z daleka. Myślałam o tym, że to ja jestem ta Kasia która ma traumę i w trudnych momentach się poddaje. Myślałam o tych wszystkich, którzy mówili, że to tylko drobne przeciążenie. Myślałam o tych krzyczących przy trasie: looking good, keep on moving, you can do this, myślałam o Bartku, o moich bliskich, o osobach czytających bloga, o adgarze, o pani na rowerze, która mnie prowadziła. Myślałam o wszystkich, tylko nie o sobie. Tak ciężko mi było powiedzieć stop. Pobiegłam dalej, a właściwie potruchtałam. Zostało 5 km. Dam radę, pomyślałam. To Jamajka, najwyżej dojdę jak inni. Poruszałam się powoli, robiłam przerwy na rozmasowanie mięśnia, ostatnie kilometry wyszły po 6-7 min.km. Dwa kilometry do mety chciałam zrezygnować, ale na pomoc musiałabym czekać kilkanaście minut, więc truchtałam dalej. Kibice i mijani biegacze dopingowali mnie, pani na rowerze oczyszczała mi drogę, prosząc wszystkich by schodzili na bok. Czułam się bezradna, zmęczona i obolała. Chciałam to jak najszybciej skończyć. W końcu ujrzałam upragnioną metę. Podziękowałam prowadzącej i ostatnie sto metrów dowlokłam się sama.
Piszę szczerze, jak wyglądał mój bieg. Z perspektywy czasu wiem, że mądrzej było zejść na 35-tym kilometrze, ale wiem też, że znajdując się w podobnej sytuacji mało kto by zszedł z trasy. Dziś znając ryzyko pewnie bym zeszła. Piszę pewnie, bo ryzyko ciężko ocenić. Na ostatnich kilometrach maratonu ciężko o chłodną kalkulację, a już tym bardziej na Jamajce. Myślałam, że dojdę, wezmę medal i pójdę bawić się na plaży. Długo myślałam, czy pisać o tym co było za metą. Poza tym, że rozgrywała się najlepsza część Reggae Marathonu, czyli after na plaży, na którym mnie nie było. Napisałam na tyle zwięźle, ale i wylewnie na tyle, by uspokoić i wytłumaczyć swoje milczenie. Domyślałam się, że pojawi się grono specjalistów i znawców ryzyka oraz słuchania swojego organizmu, jestem na to gotowa, ale chcę być fair wobec tych którzy przeze mnie się martwili, więc piszę. Zanim jednak ktoś wyda opinię, niech się zapozna z medycznymi szczegółami mojej przypadłości.
Niestety. Za metą położyłam się na ziemię i tradycyjnie zalałam się łzami. Może to był błąd, a może nawet gdybym nie padła skończyłoby się tak samo, w każdym razie, gdy tak sobie padłam, coś się zablokowało w moim biodrze i już nie mogłam wstać. Daruję Wam szczegóły, ale od tej pory zaczęły się najgorsze chwile mojego życia. Nigdy nie przeżyłam czegoś równie bolesnego i to tak daleko od domu. Nic nie było w stanie mi pomóc. Leżałam w namiocie i czekałam. Po kilku godzinach leżenia zostałam przewieziona do szpitala jamajskiego. Tam spędziliśmy jakieś 6 godzin. Świeżo po maratonie, bez jedzenia, jako jedyni biali ludzie, w szpitalu, do którego wejścia broniło wojsko i na każdym kroku stał żołnierz z karabinem. Leżałam między przywiązanym pasami Jamajczykiem co chwilę wpadającym w szał i babcią, która przez te 6 godzin nawet się nie poruszyła i nikt nie sprawdził co z Nią. Inna staruszka przechodząc obok mnie, zbeształam mnie z błotem za krótkie szorty, a ja nawet nie miałam jak się przykryć. Trzeba jednak przyznać, że pomimo warunków, sami lekarze byli przesympatyczni i bardzo pomocni, nawet sanitariusze rozumieli mój ból i przenosili mnie naprawdę ostrożnie. Gdy na RTG wyszło, że z kośćmi wszystko jest ok, skonsultowano jeszcze dwóch lekarzy. Dostałam zastrzyk, po którym nic się nie poprawiło, a później kolejny, po którym odpływałam i wracałam do siebie przez kolejne 24 h. Udało się nam jakoś wrócić do hotelu, zaczęłam przyjmować leki przeciwbólowe i po trzech dniach zaczęło mi się poprawiać. Ciężko sobie wyobrazić te trzy dni jak nie widziało się mnie na żywo i pewnie dobrze, ale sam fakt, że nie byłam w stanie nic napisać mówi już za siebie. W końcu mogliśmy zmienić hotel i zaczęłam być bardziej samodzielna. Mogłam pokonywać sama krótkie dystanse i z nadzieją zaczęłam patrzeć w przyszłość. Dzięki temu Bartek odetchnął i na tyle ile mogliśmy cieszyliśmy się Jamajką. Niestety wiele rzeczy nas ominęło i niestety najgorsze się nie skończyło.Wchodząc do morza uderzyła mnie fala i wszystko wróciło od początku. Nie pływałam, nie skakałam, nie biegałam, po prostu weszłam do wody i dostałam falą, taką typową morską falą, nie za dużą, nie za małą. Dwa dni przed wylotem z Jamajki, nie mogłam znowu się ruszyć. O tym co działo się w mojej głowie i ile przeszłam by wrócić do kraju, wolę się nie rozpisywać. Najważniejsze, że się udało. Jestem w Warszawie. Jestem po wizycie u lekarza, odpoczywam i chyba nie jest tak źle jak myślałam. Ktoś kto miał do czynienia z atakiem rwy kulszowej pewnie rozumie bez szczegółów o jakiej intensywności bólu i braku sprawności ruchowej piszę.
Wracając jednak do maratonu, to mimo mojego nieszczęścia, jak najbardziej polecam imprezę. Po samej trasie nie spodziewajcie się nic szczególnego, jednak wszystko co wokół maratonu robi wrażenie i nigdzie indziej tego nie znajdziecie. Warto ten maraton potraktować jako część wycieczki na Jamajkę. Przebiec go, ale nie traktować biegu jako głównego punktu wyjazdu. Bawić się przed biegiem i po. Pasta party i impreza na plaży po maratonie, na pewno są obowiązkowe by móc w pełni poczuć prawdziwy jamajski klimat tego maratonu. Mnie after party ominęło, ale chętnie tam wrócę i odczaruję miejsce i zainwestuję w fotografa, co by były zdjęcia z biegu 😉
Pozdrawiam!