Debiut w triathlonie
Oficjalnie debiut w triathlonie mam za sobą, a że w sztafecie, to już inna sprawa. Najważniejsze, że byłam, zobaczyłam na własne oczy i nie wymiękłam, gdy deszcz nie przestawał padać.
Nie było to tajemnicą i większość pewnie wie, że na 4 września w Przechlewie, zaplanowałam swój tri debiut. Na początek na spokojnie. W teamie. Jako żeńska część, mieszanej sztafety, którą stworzyliśmy z Michałem i Bartkiem i wystąpiliśmy w barwach SBR TEAM. Do zaliczenia miałam etap kolarski. 45 km na Kryśce. Bardzo mocny pływak i bardzo mocny biegacz, a po środku ja… kolarka co przedniego hamulca nigdy nie używała. Siadajcie lepiej wygodnie, bo zapowiada się długa i ciekawa opowieść!
O moich przebojach kolarskich szczerze piszę i nie owijam w bawełnę, więc wiecie, że wrodzonego talentu i nabytej siły próżno na dzień dzisiejszy u mnie szukać, ale mój upór i ciekawość nowych doświadczeń pchają mnie w stronę kolarstwa coraz mocniej. Stąd wbrew przeciwnościom i radom by w sztafecie mieszanej nie dawać na rower kobiety (najdłuższy etap, najwięcej można stracić, kobiety mają mniej siły z natury), nawet dobrej, a co dopiero takiej jak ja, panowie okazali niesamowite zaufanie i wsparcie i pozwolili mi zaliczyć swój debiut z Krysią! Nie powiem, czułam jakąś tam presję, ale wszyscy byli świadomi mojej, naszej pozycji, więc nie mieli wygórowanych oczekiwań.
To był debiut dla każdego z nas i każde z nas stanęło na starcie z własnym celem, ale też wspólnym – zróbmy to razem i zróbmy to dobrze, na tyle ile możemy! Trenowaliśmy sumiennie przez ostatnie dwa miesiące. Michał po latach wskoczył do basenu jako zawodnik a nie trener, Bartek dzielnie opierał się słodyczom, a ja jeździłam tyle ile mogłam i nie przejmowałam się poważnymi minami panów.
Do Przechlewa przyjechaliśmy w sobotę, dzień przed startem. Ruszyliśmy po odbiór pakietów. Zmęczeni podróżą, lekko poddenerwowani, na miejscu spotkaliśmy się z niesamowitą atmosferą! W sobotę odbyły się zawody na 1/2 dystansu Ironman, było już dawno po zawodach, ale na miejscu cały czas było sporo ludzi, dekoracja, muzyka, wszyscy podekscytowani (ja najbardziej). Adrenalinę i euforię czuć było w powietrzu. Na biegach nie czułam nigdy takiego podjarania wydarzeniem i piszę to jak najbardziej w pozytywnym znaczeniu.
Odbierając pakiety, obczailiśmy trasę i nasze strefy zmian. Michał w momencie, gdy się dowiedział, że po wyjściu z wody ma do przebiegnięcia 500 m pod górę! Mówię Wam taką Agrykolę! Przestał się odzywać. Nawet na kolacji był jakiś taki inny. Tylko herbatkę wypił w ciszy i szybko uciekł do pokoju. Ja z kolei, mam wrażenie, że miałam najgorzej i szalałam najbardziej. Krychę trzeba było okleić, dopompować, ofoliować, sfotografować i wstawić do strefy zmian. Nie wiedziałam, czy kask mam zostawić też, więc właściwie chodziłam w nim non stop i w sobotę i niedzielę. Straszyli mnie regulaminami, tri zasadami, więc wolałam przedobrzyć niż o czymś zapomnieć. Strefa zmiany kończyła się także pod górkę, więc zapowiadało się na wpinanie w pedały pod górkę ( w deszczu) według prognoz.
Stresowało mnie to wszytko do granic wytrzymałości, a z drugiej ekscytowało. Miotałam się jak opętana, machałam rękoma i nogami na wszystkie strony i wypowiadałam milion słów na minutę. Bartek wydawał się być naszym najspokojniejszym ogniwem, ale sami wiecie… On potrafi w metę nie trafić w biegu na 10 km, więc pewniakiem też nie był. Z tego wszystkiego mieliśmy kupę śmiechu, bo w końcu to ma być zabawa, z małym ale… bo wiadomo każdy ma swoje cele do zrealizowania.
Pokoje udało się nam zarezerwować 17 km od docelowego miejsca startu i wcale nie robiliśmy tego z rocznym wyprzedzeniem, jak nam radzono. Da się na ostatnią chwilę jakby ktoś miał wątpliwości. Ja osobiście zasnęłam po 22.00 i gdyby nie nerwowo dreptający po pokoju Bartek, ciurkiem spałabym do 6.00 rano. Szybkie śniadanie i wyjazd na miejsce dużo szybciej przed planowaną godziną startu w porównaniu do biegów. Do 7:30 mogliśmy wejść jeszcze do strefy z rowerami żeby zdjąć folię z Krychy, włożyć zegarek, bidony i pewnie jeszcze milion innych rzeczy, które inni zrobili za mnie. O 8.00 była odprawa, a na 9:30 zaplanowana fala, w której ruszała sztafeta, czyli start naszego Michała.
Przez cały ten czas lał deszcz. Lał! Deszcz! Wiele rzeczy tego dnia było moim pierwszym razem, jazda w deszczu należy do jednej z nich. Ten deszcz był najważniejszym czynnikiem, który tak spotęgował mój stres. Z każdej strony słyszałam: uważaj bardzo, to najgorsze warunki do jazdy, jedź wolniej niż po suchym, asfalt jest bardzo śliski, zakręty są najgorsze, hamuj przednim, a tylnym tylko dohamowywuj, myślałam, że oszaleję, chciałam usłyszeć coś pozytywnego a wszyscy jedyne co mówili to uważaj na siebie i nie patrz na prędkość, bezpieczeństwo najważniejsze. Jeżeli już inni mi tak mówili, to wiedziałam, że jest źle, że moja panika jest uzasadniona i na pewno się wywalę. Najbardziej się bałam, że albo się wywalę, albo dojadę ostatnia. W duchu sobie myślałam: wszystko biorę na klatę, jedyne czego chcę to dojechać cała i nie ostatnia. Taki miałam cel.