W końcu się zaaklimatyzowałam! W końcu czuję, że ja też tu pasuję!
Pisząc o aklimatyzacji, nie mam na myśli przyzwyczajenia organizmu do zmiany wysokości, a o moich mentalnych rozterkach, z którymi borykałam się przez pierwsze dni. Łatwo się mówi, że każdy biega dla siebie, nieważne jak szybko i stylowo, ważne, że biega. Niestety rzeczywistość nie jest taka kolorowa i osobiście bardzo zazdroszczę osobom z wysokim poczuciem własnej wartości i pewności siebie, którzy rzuceni w nowe otoczenie nie stresują się tym, jakie miejsce zajmą w grupie i czy w ogóle zostaną przyjęci do grona.
Wyjazd do Szwajcarii to spełnienie jednego z biegowych marzeń. Cieszyłam się jak dziecko i niecierpliwie odliczałam dni. St. Moritz mekka biegaczy z całego świata, miejsce, gdzie przyjeżdżają trenować najlepsi. Właśnie. Najlepsi i ja. Wybierając się tu, nie byłam wolna od obaw, że zwyczajnie nie będę pasować, co więcej mogę przeszkadzać innym. Oczami wyobraźni widziałam jak całe peletony biegowe wyprzedzają mnie z uśmiechem, a ja na końcu ledwo przebieram nogami. Nie każda kobieta musi biegać maraton w 2:30-2:40, ale wybierać się do jednego z najszybszych miejsc i nie łamać 40 minut na dychę- to już trzeba mieć tupet. Tak wyglądały moje najczarniejsze myśli.
Rzeczywistość okazała się łaskawsza. Na ścieżkach można spotkać zarówno tych szybkich, jak i tych mniej, więc nie jestem sama. Nikt nikomu nie przeszkadza, każdy robi swoje. Jedni truchtają, inni robią rozbiegania w moim tempie VO2max, każdy bez problemu się odnajdzie. Oczywiście szybkich jest dużo więcej – ale jak trenować to z najlepszymi 😉 Ścieżki są moje pomyślałam. Tu czuję się dobrze. Został jeszcze stadion. Nieśmiało spoglądałam na bieżnię i miałam nadzieję, że nikt nie liczy czasu okrążeń z balkonu, gdy biegam (jak to robi Bartek innym 🙂 ). Wychodziłam, biegałam, ale od komfortu psychicznego było to dalekie. Później jeszcze jakaś godzina truchtania, stabilizacji i rozciągania, których też wolałabym żeby nikt nie analizował. Koniec, mogę uciekać do swojej wygodnej skorupki.
Tak wyglądały pierwsze trzy dni. Bałam się, że jednak nie do końca tu pasuję. Czwartego nastąpiło przełamanie. Wychodząc ze stadionu po porannym treningu zaczepił mnie jeden z biegaczy i zapytał jak poszedł trening, skąd jestem, jak mi się biega w St. Moritz, itd. Taka krótka rozmowa, a ja odchodząc, byłam już innym biegaczem. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, wysoko podniosłam głowę i pomyślałam sobie, ja też tu biegam i też się liczę. Jestem biegaczem i czuję, że pasuję do tego miejsca.
Pojawiło się kilka komentarzy, że miejsce super, ale jednak poziom zaawansowania w St. Moritz może przytłoczyć zwykłego amatora. Jak widzicie, ja miałam podobne rozterki, które okazały się zupełnie niepotrzebne, a stara prawda o tym, że każdy biega dla siebie, nieważne jak szybko i stylowo została potwierdzona. Rzeczywistość bywa jaśniejsza niż sami ją sobie malujemy 😉 Nieważne, czy jesteśmy w Szwajcarii, czy w Polsce, najważniejsze to wyjść na trening i nie przejmować się tym, jakie miejsce zajmujemy w grupie, ale mieć swój cel i patrzeć na siebie przez pryzmat własnych osiągnięć.
Pozdrawiam!