Mój triathlonowy debiut trwa już 2 minuty. Płynę, a może raczej szukam wyjścia z sytuacji?
Spanikowana i przestraszona próbuję płynąć, uciec jak najdalej od reszty zawodników, ale też nie zboczyć z kursu. W głowie pojawia się myśl by zakończyć, nie dla mnie taka zabawa. A wyobraźcie sobie, że rolling start jest najbardziej komfortową opcją startu. Co by było gdybym wpadła w przysłowiową pralkę?
Próbuję ochłonąć. Do parcia do przodu motywuje mnie świadomość, że za mną cały czas jeszcze startują, muszę uciekać by jak najmniej osób mnie dotknęło. Kontakt z innymi w wodzie mnie przeraża, nikomu nie ufam. Boję się, że dotyk skończy się wciągnięciem pod wodę, więc staram się trzymać jak najdalej od tłumu.
Trasa miała kształt trójkąta. Pierwszy bok pokonałam w panice, więc minął zadziwiająco szybko. Wtedy też odkryłam, że jednak nie włączyłam zegarka. Prosta równoległa do plaży szła mi fatalnie. Zachłysnęłam się kilka razy wodą i zaczęłam ratować się przechodzeniem do żaby. Tak mi ta żaba się spodobała (ja nie miałam ani jednej lekcji z pływania żabą), że żal było wracać do kraula. Zdecydowanie to był najgorszy odcinek. Nawigacja szła fatalnie, kilka machnięć ręką i odpływałam ku głębiom jeziora. Z jednej strony super, bo nikt mnie za pięty nie łapie, z drugiej, przecież to nie w tym kierunku?! Dłużył się ten odcinek okropnie, zapomniałam o walce o czas, znaczącą część pokonałam żabą, moim celem było dopłynąć do brzegu i się wycofać. Nie dla mnie te triathlony pomyślałam i nie chciałam walczyć z tą myślą. Czasem trzeba się poddać i już.
Ostatnia prosta, ostatnie 300 m, zmierzamy w stronę plaży. Zaczynam lepiej płynąć i lepiej się czuć. Przechodzę do kraula, płynę, mocno pracuję nogami, zaczynam łapać rytm, zaczyna być fajnie. Na marginesie, nie kumam zupełnie dlaczego większość w wodzie zachowuje się jakby nagle ktoś zgasił światło albo walczyli o puchar świata. Nawet jak jest miejsce obok, nie k… taki jeden z drugim musi przepłynąć akurat po kimś, bo inaczej to nie triathlon, czy co? Walą tymi łapami i nogami jak opętani. Jakaś paranoja serio. Im bliżej plaży tym więcej tych walczących, a najlepsi są ci, co na sam koniec próbują jeszcze delfinem wyskakiwać w wodzie po kolana. Prawdziwi zwycięzcy.
Widzę dno. Jestem blisko. Do końca płynę kraulem, podnoszę się, wody już mam do połowy łydek. Wychodzę powoli, cały czas z myślą, że w strefie zmian kończę triathlonową przygodę. Zła, zszokowana, zmęczona, zataczam się dwa razy. Nie chcę myśleć o niczym innym, tylko o tym, że dla mnie to jest koniec. Ja nie rozumiem tych triathlonów, tej walki w wodzie, no nie kupuję tego.
Sapię jak stary borsuk, cały czas jeszcze panika z wody się udziela. Kilka kroków, wyrównuję oddech, Bartek z Beniaminem próbują coś do mnie zagadać, ale ja wiem, że w tej chwili jakbym chciała coś powiedzieć wybuchłabym płaczem. Truchtam pod górę do strefy zmian (ten dobieg z wody do strefy zmian w Sierakowie jest hardcorowy). Biegnąc poznaję Błażeja, który opowiada mi, że tez startuje po kontuzji. Rozmawiamy chwilę, jest sympatycznie, zaczynam się uspokajać i czuć pozytywną wolę walki i chęć by jednak zrobić ten triathlon do końca. Czuję, że dalej to już może być tylko zabawa. Dzięki Błażej! Uratowałeś mój start!
Dobiegam do strefy. Bez problemu odnajduję swój rower. Chwila na zebranie myśli. Po tym chaotycznym pływaniu, nawet nie patrzę na zegarek, bo ile ja mogłam żabą wypływać? 27 minut? Nie chcę nawet wiedzieć, nie chcę analizować, nie chcę napinać się na czas, ale postanawiam walczyć o ukończenie dystansu. Zaczynam się przebierać, jem żel, chwytam rower i siup na trasę. Wpinam się w pedały jak zawodowiec i jadę. W tym momencie jeszcze nie wiedziałam, ale moje pływanie trwało 21:03, a zmiana 6:16. Gdy dowiedziałam się na mecie, że po tych moich tańcach w wodzie dopłynęłam w 21 minut byłam na siebie zła, że nie powalczyłam, że nie ogarnęłam się i nie wzięłam w garść, bo 20 minut było bliżej niż mi się wydawało. A zmiana? To jedna z najdłuższych zmian jakie Sieraków widział. Właściwie tą zmianą przegrałam podium w kategorii.
Takie są uroki debiutów. Wiem, że mogłam zrobić to lepiej taktycznie. Poza rozterkami czy kontynuować, długo zdejmowałam piankę, wycierałam nogi, zakładałam skarpetki, buty, jadłam żel, zdecydowanie T1 (pierwsza zmiana) mnie przerosła. W tamtym momencie nie zrobiłabym nic lepiej i nie w głowie mi było kontrolowanie stawki.
Jadę. Popełniam kolejny błąd taktyczny. Walczę z licznikiem na fragmencie, na którym można było nieźle i bezpiecznie się rozpędzić, ale o tym dowiaduję się na drugiej pętli. Udaje się odpalić licznik po jakimś kilometrze. Widzę czas i aktualną prędkość. Wartości wahają się od 31 do 34 km/h aż do pierwszego podjazdu. Na pierwszej części pętli było ich naprawdę sporo. O ile na płaskim jeszcze umiem ładnie pracować, na podjazdach jestem słabiutka. Widzę podjazd jeden za drugim, nie ryzykuję specjalnie i pokonuję je na spokojnie. Nie znam trasy, daję z siebie takie „kontrolowane sporo”, ale to wciąż nie tyle co na treningach i w porównaniu z innymi. Nie wiem do końca jaką mam średnią. Jestem Grażyną jakiej świat nie widział.
Nie ma co ukrywać, rower to mój najsłabszy punkt. Olałam treningi, nie mam odpicowanego sprzętu, ani odwagi by pić w trakcie jazdy, czy położyć się na lemondce. Jadę na turystę i pracuję tyle by uda nie piekły 🙂
Wiem jednak, że wszystko przede mną, a ja tak łatwo się nie dam! Od kilku tygodni jeżdżę coraz więcej i lubię rower coraz bardziej. Niestety rower pochłania mnóstwo czasu, stąd ciągle go u mnie niewiele, ale robię co mogę. I odnotowałam znaczące postępy: przekraczam średnią 30 km/h, potrafię jechać na dolnym chwycie i zjeżdżam z górki ponad 40 km/h! Krok po kroku i z Grażyny zostanę Frodeno! Yes, I can!
Tu muszę uciąć, ale nie złośliwie – czysty brak czasu 🙂