trening

Trening w St. Moritz w liczbach

Po powrocie z St. Moritz potrzebowałam chwili na złapanie oddechu oraz ułożenie spraw i obowiązków, które czekały na mnie w Warszawie. Musiałam też ogarnąć kilka babskich potrzeb jak paznokcie (3 tygodnie w kraju, gdzie manicure kosztuje ponad 300 zł – koszmar 😉 ), czy włosy, które zasługują na oddzielnego bloga i z którymi żyję w konflikcie odkąd sięgam pamięcią.

Mam nadzieję, że do 30tki, a został rok… odkryję swoją idealną fryzurę, kolor i sposób na ujarzmienie puszenia, a póki co pogłębiłam odwieczny konflikt spontaniczną decyzją o zmianie (dwa lata żyłam myślą, że chcę być 100% naturalna). No to już nie jestem ani naturalna, ani zadowolona z efektu zmiany 🙂 Nie mogę jednak chować głowy w piasek przez najbliższych kilka miesięcy, wypadałoby poopowiadać o obozie, który stanowił ważną część mojej treningowej części życia, podzielić się podsumowaniem i nieprzerwanie trenować dalej by najbliższe starty poprawiły samopoczucie.

Zacznę na sucho. Jak w liczbach wyglądał mój trening w St. Moritz?

Jak to wygląda?

Na pierwszy rzut oka, wydać się może groźnie. 40 treningów w 21 dni, wychodzi, że średnio trenowałam dwa razy dziennie, sporo. Jednak gdy przyjrzymy się liczbie godzin spędzonych na treningach – robi się łagodniej.

Do St. Moritz jechałam z założeniem, że chce spróbować trenować pod triathlon bez zaniedbywania poszczególnych dyscyplin. Co brałam pod uwagę układając plan treningowy? Dystanse, na których chcę wystartować, swoje mocne i słabe strony, kontuzję, obecny poziom oraz zakończony cykl treningowy, a także czas na spacery po górach i regenerację. Jak wyszło?

Do zrealizowania planu zabrakło jakichś 20%, tak szacuję sobie. Znam siebie i od lat tak planuję, by mieć przestrzeń na kilka słabszych chwil. Lubię sobie odpuścić czasem, do tego doliczyć trzeba wydarzenia losowe, więc żeby nie rzutowało to za bardzo na moje wyniki, mój plan jest z górką, z której komfortowo mogę sobie coś tam odjąć, a jak nie odejmę, to górka jest na tyle mała, że spokojnie jestem w stanie ją zaliczyć.

Pływanie na piątkę

Tu uważam, że zasłużyłam na bezwarunkowe oklaski. Mój trener w sumie też. Przed wyjazdem poprosiłam Michała by rozpisał plan na te 3 tygodnie. Powiedziałam: możesz spokojnie rozpisać nawet po 2 km 5 razy w tygodniu (do tej pory miałam 3 razy 1,5-2 km). Gdy zobaczyłam, że mam 15 treningów do zrealizowania, a treningi powyżej trzech kilometrów Michał wpisał z taką lekkością i ilością, stwierdziłam, że musiał pomylić zawodników. Niestety nie pomylił. Postanowiłam pływać dzielnie. W pierwszym tygodniu 4 razy, w drugim 6, a ostatnim 5.  Odhaczałam kolejne wykonane jednostki z ogromną dumą. Na początku przyznaję, że pierwsze treningi powyżej 3 km kończyły się skurczami w stopach, z czasem jednak ciało się przyzwyczaiło, a ja zaczęłam wyrabiać czasy. Ucięłam jednak trochę metrów przy dwóch treningach ze względu na nagromadzone zmęczenie. W ostatnim tygodniu z kolei odpuściłam dwa treningi by zrobić 1 mocny w wodzie, 1 na rowerze i 1 w biegu. Test w wodzie wypadł śpiewająco. Taka ilość pływania sprawiła, że zrobiłam kolejny krok i bariera 2 minut przestała być barierą nawet przy dystansie 1500 m. Jestem zajarana, ale z drugiej strony kalkuluję na chłodno, bo open water to inna para kaloszy. Do tego pływałam na basenie 25 m , a w Polsce pływam na 50 m i wiem, że pływam trochę wolniej na długim basenie. Na szczęście pierwszy trening w kraju potwierdził, że jestem w dobrej formie. Pozostaje dać czadu w open water.

Rowerowa batalia

Z tym moim rowerem, trochę jak z ludźmi na wiecznej diecie. Ja cały czas się staram, ale cały czas coś nie z mojej winy sprawia, że nie wychodzi. Pierwszego dnia wyszłam na długi rozjazd ( u mnie to 60 km). Byłam zafascynowana terenem, możliwościami jazdy i po płaskim i po górach, stanem asfaltów ( poezja!), pogodą, kierowcami! Chłonęłam całą sobą te pozytywne wibracje. To były najlepsze 60 km w moim życiu, byłam podekscytowana i wierzyłam, że możemy z Krysią sporo tu zdziałać. No i to by było na tyle. Bo drugiego dnia już było 5 stopni i ruch jak na Marszałkowskiej. Ogólnie zaliczyłam więcej złych niż dobrych dni.

W planach nie miałam rozpisanych zbyt wielu godzin na rowerze, a zrealizowałam jeszcze mniej. Dużo mniej przyznaję. 20 wyjeździłam. Liczyłam na jakieś 30. Niestety moja motywacja była wystawiana na kolejne próby: szalona pogoda, ruch na drogach, pęknięty kask, zaliczony rów po mijaniu autobusu, no… wiecie, to wszystko sprawiało, że coraz mniej mi się chciało, a przecież kolarzem nie będę, więc męczyć się za dużo też nie ma co. Choć po cichu liczę, że coś przeskoczy w mojej głowie i może nie kolarzem, ale przyzwoitą triathlonistką zostanę. Lipa, lipa, lipa. Nawet nie musicie mi o tym mówić, świadoma jestem kruchości swego związku z Kryśką. Żebyście mnie nie zrozumieli opacznie, sam trening na rowerze jako trening, ja lubię i szanuję. Bo jak już jadę, to jadę i bywa cool. Niestety przy jeździe na szosie jest wiele dodatkowych czynników, które sprawiają, że ta jazda mnie kosztuje wiele stresu, nerwów, czasu. Jak mnie strąbi jakiś baran, łoś wyjdzie na drogę, złapię gumę, albo muszę pokonać 30 km samochodem by zrobić trening na rowerze… to szybko tracę szosowe flow.

Biegowy constans

Plany biegowe co do ilości kilometrów zrealizowałam w 95%. W pierwszym tygodniu skróciłam jeden luźny bieg, a w ostatnim nie wyszedł mi ostatni trening. Niestety intensywność tych treningów pozostawia trochę do życzenia. Należę do osób, które źle znoszą wysokość. Bywały wieczory, że miałam problemy ze snem z powodu oddechu, stąd i samo bieganie kosztowało mnie sporo. Pierwsze 5 dni były czystą katastrofą, nie miałam siły ciągiem przebiec 5 km. Czułam się tak fatalnie, że nawet widoki i atmosfera nie pomagały. Po kilku dniach czułam się lepiej, ale luzu biegowego nie czułam do końca obozu. Akcenty szły nienajgorzej. Realizowałam zgodnie z założeniami tempa. Męczyłam się dużo bardziej niż na nizinie i biegałam wolniej, ale byłam w stanie zmobilizować się by wykonać zadanie. Komfortowe rozbiegania przerastały mnie do samego końca, niezależnie czy tempem 5:00 czy 5:30, było ciężko. Taki ufoludek ze mnie.

Z podsumowaniem obozu mam drobny kłopot. Bo z jednej strony wykonałam sporo pracy, a z drugiej jest tyle niedociągnięć i niewiadomych, że nie wiem sama co o tym wszystkim myśleć. Chyba tylko starty mogą zweryfikować. Czy w open water również się poprawiłam? Czy przełamię strachy z Kryśką? Czy biegowy dołek minął? Na te pytania poszukam odpowiedzi w Chodzieży.

Share: