Największe zmiany w moim treningu
W poprzednim wpisie obiecałam, że podejmę się próby przeanalizowania i wytłumaczenia skąd u mnie obecny skok formy. Nie jest to temat specjalnie ciekawy i skomplikowany, ale myślę, że dobrze mi zrobi jak spiszę te kilka spraw w jednym miejscu. Czy rzeczywiście w moim treningu nastąpiły jakieś wielkie zmiany? Czy rzeczywiście odnotowałam nagły wzrost formy? Przekonajmy się.
Trening.
Kto śledzi uważnie mojego bloga wie, że od lat stricte przygotowywałam się pod maratony. Owszem po drodze poprawiałam czasy na krótszych dystansach, ale to wynikało z mojego wybiegania, a nie szybkości. Po kontuzji chcę, a nawet powinnam dać odpocząć mojemu organizmowi od tak długiego wysiłku jakim jest maraton. Oczywiście można zrobić coś na siłę i pokazać, jaka to twarda jestem wbrew wszystkiemu, ale po co? Nie lepiej cierpliwie i z uśmiechem poczekać, a w tym czasie zająć się czymś innym? Jest tyle pięknych rzeczy do zrobienia! Na maratonach świat się nie kończy, choć bardzo za nimi tęsknię, znalazłam inne rzeczy warte uwagi. Bieganie krótszych dystansów, basen, rower, może kiedyś triathlon z tego wyjdzie? Naprawdę, nie ma co się zamykać, a ja jestem tego najlepszym przykładem.
Nigdy nie robiłam sesji treningowych specyficznych dla dystansów do 5 km, w tym roku to się zmieniło. Choć nie napracowałam się jeszcze, bo kilometrów jest tyle co u biegacza rekreacyjnego, a Hubert chce ze mnie zrobić ostrą kosę 😉 Powoli przełamuję się i biegam coraz więcej. Więc nie w ilości upatrywałabym swojej formy, a w jakości. U mnie w planie nie ma zwykłego truchtania/rozbiegania. Właściwie każdy trening to akcent. Mniej lub bardziej intensywny, ale akcent. Siła, tempo, szybkość – robię tego sporo. Mało u mnie wysiłku czysto tlenowego, bo przez tyle lat biegania bazę tlenową jakąś już mam, nie muszę sumiennie budować jej od zera.
Po dłuższej przerwie od biegania, zawsze najtrudniejsze jest pierwsze pół roku. Co byś nie robił, te pół roku to będzie ciężka praca fizyczna i mentalna. Walka o harmonię i próba załapania odpowiedniego rytmu treningu. Już nauczyłam się na własnym organizmie, że te pierwsze pół roku to kręta droga i trzeba ją po prostu przejść. Nie ma skoków na skróty. Organizm od razu się buntuje serwując nam nowe przeciążenia, przemęczenie, spadek odporności. Trenując za lekko z kolei, nie robimy oczekiwanego progresu, denerwujemy się, niecierpliwimy, zaczynamy wątpić. Po pół roku, następuje moment przełomowy i zaczyna wszystko się układać. Nie wiem skąd to się bierze, ale ja tak mam. Czy się spinam, czy nie, pierwsze pół roku jest wyboiste.
Kolejna rzecz, na którą możliwe, że warto zwrócić uwagę – rower. Przez cały marzec tylko raz jeździłam. Dzięki temu byłam w stanie mocno biegać. Gdy bieganie łączę z jazdą jestem dużo bardziej zmęczona. Gdyby nie ten eksperyment z odstawieniem, nie miałabym pojęcia jak wielka jest różnica. Teraz mam dylemat, jak ja mam ze spokojnem wrócić na Krychę? Polubiłam szybkie bieganie!
Dodać też należałoby, że moja ogólna sprawność fizyczna poprawiła się, dzięki treningom siłowym, regularnym treningom ogólnorozwojowym oraz pływaniu. Mam wrażenie, że jestem w stanie dać z siebie więcej. Fizycznie jestem bardziej „kompletna” i gotowa do szybkiego biegania. Pływanie z kolei poprawiło moje możliwości tlenowe, może to mylne wrażenie, ale tak czuję, że mój próg przemian tlenowych od samego pływania przesunął się.
Regeneracja.
Mimo mnogości obowiązków zawodowych, treningowych, blogowych, nauczyłam się kultury odpoczywania. Po godzinie 22.00 śpię albo robię coś mało angażującego: głaszczę kota, czytam książkę, oglądam serial. Do tego mniej wysiłku kosztują mnie same dojazdy i powroty z pracy. Jazda na stojąco w autobusie z torbą na dwa treningi, laptopem do pracy i jedzeniem na cały dzień, 1,5h w jedną stronę, dobijało mnie. Zmieniłam, więc (mało ekologicznie) autobus na samochód. W weekendy staram się relaksować, nie robić nic związanego z pracą i blogiem. Nie odbieram maili i telefonów. Czasem jakaś sesja lub trening grupowy wypadnie (np. najbliższa niedziela w Suwałkach), poza tym staram się nie wrzucać za wiele na weekendy. To mój czas na wyciszenie.
Dieta.
Tu sporo się zadziało rzeczy, które mogły korzystnie wpłynąć na moją formę. Współpracuję z dietetykiem, nabrałam masy mięśniowej, jestem cięższa o jakieś 3-4 kilogramy niż w okresie przedmaratońskim (a i tak cały czas wyglądam dość chuderlawo). Wspieram się BCAA, isopowerem, jem minimum 2500 kcal dziennie. Przerzuciłam się na dietę pudełkową lightbox, dzięki czemu nie mam problemu z regularnym dostarczaniem dobrych kalorii z posiłków bezglutenowych. Gdy sama gotuję, owszem lubię i regularnie przygotowuję zdrowe posiłki, ale by przygotować na cały dzień, dzień w dzień nie zawsze starczało czasu i sił, a wyjść z pracy i kupić coś zdrowego, też nie zawsze jest jak. W ten sposób końćzyłam wiele razy na deficycie lub jedząc batoniki chwilę przed treningiem. Od miesiąca odżywiam się wzorcowo i czuję się świetnie.Nastawienie psychiczne. Od samego początku mojego wielkiego powrotu jestem wierna jednej zasadzie: cieszę się każdym krokiem naprzód i nie spinam się. Cieszę się tym jakie mam możliwości, rozwijam je, ale wszystko bez presji, co będzie to będzie, cieszę się tym co jest i jak widać, dzięki takiemu podejściu – jest tylko lepiej (nawet jak czasem gorzej – nasze samopoczucie powinno wynikać z podejścia a nie wyników).
Wiara.
Odzyskałam wiarę, że mogę. Tak jak kiedyś wierzyłam, że jestem w stanie dokonać wielkich rzeczy w maratonie, tak teraz zaczęłam wierzyć, że mogę być szybka, że mam talent, predyspozycje, a reszta to kwestia ciężkiej pracy, na którą ostatnio jestem gotowa. O wierze, napiszę więcej jeszcze w kolejnym wpisie, bo wiele dała nie tylko moja własna wiara, ale też między innymi Huberta – mojego trenera.
Pamiętajcie, że to mały zmiany są początkiem wielkich rzeczy.