Dobry obóz biegowy – podsumowanie
Za nami Dobry Obóz Biegowy, który zorganizowałam z Ligą Biegową i prowadziłam z Bartkiem oraz Pawłem. Nie chcę zdradzać wszystkich szczegółów, bo co się stało w Krasnopolu, zostaje w Krasnopolu, a poza Krasnopol wychodzi tylko forma.
Z ogromną przyjemnością jednak podzielę się chociaż namiastką wrażeń z obozu, a więc kto ciekawy jak było i czy jeszcze będzie – zapraszam do fotorelacji!
Dobry Obóz trwał 8 dni. O jego założeniach pisałam wcześniej: TU-KLIK. Z Bartkiem i Pawłem biegamy i prowadzimy treningi już od jakiegoś czasu, ale ten obóz, to było nasze pierwsze tego typu przedsięwzięcie. Nie ukrywam, że trochę stresu nas kosztował (szczególnie mnie, nerwusa zespołu), ale dzięki Bartka wrodzonym zdolnościom przywódczym, mojej nadgorliwości oraz Pawła przyjaznego oblicza, wszystko udało się. Przynajmniej tak mówią.
Było miło. Trafiła się naprawdę świetna grupa ludzi i wszyscy bardzo szybko nawiązali ze sobą kontakt, właściwie bez naszej pomocy. To na czym nam zależało od początku, to by każdy uczestnik czuł się dopieszczony. Byliśmy dostępni dla wszystkich prawie o każdej porze dnia, a na treningach staraliśmy towarzyszyć biegaczom, by lepiej poznać nie tylko ich formę fizyczną, ale także osobowość. Zadanie trochę sobie ułatwiliśmy, bo w tym roku postawiliśmy na małą grupę i ośrodek tylko do naszej dyspozycji. Doświadczenia zebraliśmy i w przyszłości na pewno otworzymy się na większą liczbę uczestników.
Było treningowo. Poza tym, że atmosfera była cały czas przyjazna, nie obyło się bez treningów. Każdy dzień zaczynaliśmy rozruchem o 7.00. Kilka luźnych kilometrów plus ćwiczenia, sprawiały, że do śniadania każdy siadał pełen energii. Ostatniego dnia usłyszałam nawet, że to tych porannych rozruchów będzie najbardziej brakowało… Poza aktywnymi porankami, nasz program treningowy zakładał kilka mocnych jednostek treningowych, od początku szliśmy w jakość, a nie ilość, co nie zmienia faktu, że i tak każdy uczestnik zrobił swoją rekordową ilość kilometrów w tygodniu. Nikt niedotrenowany nie wyjechał. Poza dniem wycieczki biegowej i dnia zawodów, codziennie były prowadzone dwa treningi biegowe (rozruch + jednostka dnia), a na deser jeden trening uzupełniający. Przez ten czas uczestnicy mogli poznać i przetestować masę ćwiczeń potrzebnych do ogólnego rozwoju biegacza. Były ćwiczenia ze sprzętem: drabinkami koordynacyjnymi, piłkami lekarskimi, thera-band, fitnessowymi, beretami itd., ale też sporo rozciągania, stabilizacji i innych ćwiczeń z wykorzystaniem własnego ciała jako obciążenia. Podsumowując, robiliśmy 2-3 treningi dziennie – dużo, ale obóz sportowy to właśnie taka wyjątkowa chwila, gdy możemy całkowicie poświęcić się treningom i regeneracji, poczuć trochę jak zawodowcy, podkręcić swoją formę, nauczyć się czegoś nowego, albo po prostu miło i aktywnie spędzić czas. W normalnym świecie ciężko o taki komfort.
Było teoretycznie. Od porannego rozruchu aż po rozmowy przy kolacji duży nacisk kładliśmy na przekazanie jak najwięcej wiedzy teoretycznej. Rozkładaliśmy organizm i potrzeby biegacza na czynniki pierwsze, każde ćwiczenie było przez nas omawiane, po co, dla kogo i dlaczego. Wieczorem prowadziliśmy wykłady, na których dzieliliśmy się swoją wiedzą i doświadczeniem oraz wiedzą specjalistów z fizjoterapii i dietetyki. „Nie sądziłam/em, że tyle się tu nauczę”, to jedno z najczęściej powtarzających się zdań po obozie.
Było smacznie i zdrowo. To co osobiście zawsze mnie raziło na wyjazdach i obozach – to przede wszystkim kuchnia. Niby jest bieganie, zdrowie itp, a niestety w większości ośrodków na obiad podają schabowego w panierze. Gdzie tu logika? Rozumiem, że na co dzień każdy może jeść co lubi, jednak obóz biegowy to okazja, by nie tylko wyklepać kilometry, ale poznać bieganie holistycznie – także od kuchni. W tym momencie przyszli nam z pomocą specjaliści z High Level Diet. Dietetyczki ułożyły jadłospis na cały obóz, a kuchnia trzymała się przepisów… zostawiając mały bufor dla zbuntowanych. Przyznaję osobiście mam na punkcie diety małego bzika, szczególnie po moich przejściach ze złamaniem, więc z pełną powagą przekazywałam uwagi Jagody (dietetyczki z HLC) i z pełną satysfakcją obserwowałam jak się do nich uczestnicy stosowali. Oczywiście moje podejście do diety szybko obrosło legendą i stało się punktem żartów. Gdy na śniadaniu pojawiły się jajka w majonezie, wszyscy wiedzieli, że zaspałam i nie zdążyłam skontrolować kuchni 😉 Naszym celem nie było jednak zmuszanie do diety, a edukacja i pozostawienie wyboru. Poza tym uczestnicy byli wspomagani żelami, batonami i napojami izotonicznym marki Squeezy. Mówią, że było pysznie.
Było regeneracyjnie. Suwalszczyzna to miejsce sprzyjające odpoczynkowi i wyciszeniu. Jezioro, sauna, lasy, cisza, spokój, a na koniec rejs statkiem po Jeziorze Wigry – wyciszający największych wariatów.
Obóz zakończyliśmy startami w Maraton Wigry (tylko Bartek) oraz w Pogoni za bobrem i tu po raz kolejny kilka osób mnie zaskoczyło swoją determinacją i wolą walki. Wszyscy spisali się fenomenalnie!
Oczywiście został niedosyt (mój). Mam wrażenie, że niektórych dopiero pod koniec zaczynałam poznawać… 8 dni to zdecydowanie za mało, przydałyby się jakieś 14 np. w Portugalii…