Czasem słońce, czasem deszcz, czyli podsumowanie pierwszej części roku 2022
Zebrało mnie na podsumowanie tak zwanego sezonu, ponieważ pierwszy raz od dawna mogę właściwie tak profesjonalnie podzielić swoje treningi. Wchodzenie w trening po ciąży i poszarpany przez choroby rok 2021 ciężko podzielić na jakieś cykle, mikro, makro i te sprawy. Od stycznia, choć wiadomo jak to w życiu bywa, nie wszystko szło zgodnie z planem, ale udało się utrzymać niezłą strukturę, przejść suchą nogą przez cele poboczne, dobrnąć do startów A, a dalej udać się na małe roztrenowanie. Kto ciekawy, jak w dużym skrócie treningowo wyglądała pierwsza połowa roku 2022, zapraszam do czytania. Po szczegóły z kolei, odsyłam do podsumowań miesiąca.
Rok zaczęłam dość niemrawo, bo od powrotu do treningów po chorobie. Szło dość opornie, właściwie za sobą miałam już dość oporne dwa miesiące, więc zaczynałam wątpić czy uda mi się w końcu wskoczyć na właściwe tory i przygotować do wiosennego maratonu. Z jednej strony nie nakładałam na siebie presji terminu i miejsca, z drugiej – treningi układałam z myślą o królewskim dystansie.
Właściwie dopiero pod koniec stycznia coś zaskoczyło i od tamtej pory można powiedzieć, że trenowałam jak pod linijkę. 99% treningów robionych zgodnie z planem, objętość również w ponad 90% utrzymana zgodnie z założeniami.
Luty był dla mnie przełomowy. Z treningu na treningi forma szła w górę, było czuć lekkość, siłę, fajny rytm biegu. Zawody na 5 km w Wiązownie to zdecydowanie moje najmilsze wspomnienie z tej części sezonu. Pobiegłam 18:19, od początku do końca równo po 3:40 min/km, co na tamten moment było dla mnie mega zadowalającym wynikiem. Do tego zrobionym prosto z treningu, a na drugi dzień bez problemu zrobiłam długie wybieganie. Może to magia 5 km, a może to był super dzień i dyspozycja. Do tego trasa i pogoda – jak dla mnie idealne i trochę żałuję, że nie pobiegłam tego dnia półmaratonu.
Marzec treningowo również wyglądał znakomicie. Co prawda nie obyło się bez drobnych problemów ze zdrowiem, ale nie wpływały one tak drastycznie na przebieg treningów. Na początku miesiąca w ramach testu pobiegłam 10 km w Poznaniu i tu choć uzyskałam oficjalnie nową życiówkę 38:27, byłam daleka od zadowolenia. Pod ten start zrobiłam większe luzowanie w treningu niż przed Wiązowną, a od początku biegło się jakoś ciężko, nierówno, bez rytmu, a ostatnie 2,5 km pod wiatr właściwie pozbawiły mnie woli walki o cokolwiek. O poprawie wyniku na dyszkę w najbliższym czasie nie było mowy, bo zdecydowałam się biec maraton 10 kwietnia, także sorrygregory trzeba było zapomnieć i tyrać do maratonu dalej 🙂
Po tej dyszce byłam dość mocno zniszczona mięśniowo, musiałam na kilka dni wyluzować z treningiem, ale już pod koniec tygodnia odzyskałam świeżość i trenowałam jak zła. To był czas, że biegałam na tempach 3:50-4:10 jak natchniona, niezależnie od tego czy w terenie czy na bieżni. Biegi zmienne, kilometrówki, BNP, naprawdę w życiu nie miałam za sobą tak wielu mega mocnych treningów i dodatkowo wykonywanych z dużym zapasem i komfortem. Pod koniec miesiąca pobiegłam jeszcze Półmaraton Warszawski, choć było to na dwa tygodnie przed maratonem i zaraz po kilku trudniejszych dniach w domu, postanowiłam od początku biec mocno, choć jak mi się wydawało do 10 km – z zapasem 😉 Ostatnie 5 km tego biegu to była samotna walka z wiatrem i absolutnie nie wiem jak ja to wytrzymałam do końca. Mimo dużej straty na tym odcinku, dobiegłam z czasem 1:23:11, a więc z nową życiówką. Po tym biegu bez problemu udało się wrócić do kontynuowania treningów, a właściwie powoli łapać luza przed maratonem. Równo do 31 marca czułam się w mega formie i gotowa na wszystko.
W kwietniu pierwsze treningi wychodziły jakoś niemrawo. Niby byłam wypoczęta, a straciłam trochę na lekkości i rytmie. Na tydzień przed maratonem zaliczyłam jeden z mniej udanych treningów w całych przygotowaniach, a sam maraton…. cóż sami wiecie … DNF
Po maratonie byłam mimo wszystko pełna wiary, że uda się zebrać w sobie i spróbować raz jeszcze. Niestety kilka dni chorowałam, a kolejnych kilkanaście wchodziłam na nowo w trening. W planach miałam jeszcze start 8 maja w Wings For Life World Run, więc nie traciłam zapału do treningu, bo pomyślałam, że może tu symbolicznie uda się przebiec ten maraton lub w jakimś stopniu wykorzystać formę rzeźbioną na tych wszystkich niedzielnych long runach. I jak to wszystko wyszło plus minus wiecie 🙂
Krótka historia WFL World Run
Pierwsze 10 km kompletnie mnie zagotowało. Jak dla mnie non stop pod górkę, wiatr i słońce, było masakrą. Od początku biegłam wolniej i od początku miałam problem z utrzymaniem tempa i samopoczuciem. Średnia z tej dychy wyszła jakieś 4:10 min/km, kolejna dycha miałam nadzieję, że będzie łatwiejsza, ale ugotowana przebiegłam ją po 4:20 min/km i właściwie byłam wręcz zadowolona, że dobrnęłam do 20, bo czułam się fatalnie 🙂 Tu zostawił mnie Kuba Pawlak i dalej biegłam sama. Nawet miałam nadzieję, że kolejne 10 może być lżejsze. Słońce już tak nie dokuczało, ale niestety zaczęło dokuczać odwodnienie. Pierwszy raz w życiu przeżyłam coś takiego. Myślałam, że nie dobiegnę do punktu odżywczego (były co 5 km). Po 23 km musiałam mocno zwolnić, bo zaczęłam mieć problemy z uszami i poruszaniem się po linii prostej. 300 m od punktu musiałam już maszerować, bo nie słyszałam na jedno ucho i nie mogłam złapać oddechu. Tu muszę podziękować biegaczowi, który mijając mnie powiedział, że to od odwodnienia i poczęstował swoim izotonikiem. Dzięki niemu dobrnęłam do 25 km i wypiłam z litr różnych płynów. Mój walk of shame był nawet pokazany w tv 😉 Niestety mimo opicia się, ucho nie odpuszczało, ale nie chciałam też schodzić z trasy (byście mnie ubiczowali chyba 😛 ) , więc szłam spokojnie przed siebie od czasu do czasu próbując podbiec aż spotkałam maszerującego Pawła Krochmala. Przyłączyłam się i przeszłam z nim jeszcze jakiś kilometr. W międzyczasie minęli nas Zosią i Marcin Wacko, nawet zachęcali by ruszyć z nimi, ale bałam się, że jeden szybszy ruch i znowu zatka mi ucho, więc szłam dalej. Zapytałam Pawła czy wie, za ile dogoni nas samochód (przyznam szczerze, że biorąc pod uwagę przeróżne scenariusze, nie wzięłam pod uwagę tempa wolniejszego niż 4:30 min/km). Według Pawła mogliśmy przejść jeszcze niecałe 2 km, czyli do 30 km. Pomyślałam, że mimo wszystko spróbuję jeszcze to przebiec i tak wróciłam do biegu. Dogoniłam Zosię i Marcina i razem kontynuowaliśmy ucieczkę. Na 32 km powiedziałam, że tyle wynosi mój wingsowy rekord, a później sobie przypomniałam, że plan minimum z tego roku zakładał 35 km. Postanowiłam powalczyć o tę barierę i na chwilę rozdzieliliśmy się z Zosią i Marcinem. Jak już dobiegłam do 35 km stanęłam by znowu porządnie się napić, ale samochodu nie było jeszcze widać, więc powoli ruszyłam dalej. W tym momencie niepostrzeżenie wyprzedzili mnie Wacki i jak już w końcu dogonił mnie samochód na 36,4 km, a ja zobaczyłam ich 200m przed sobą, zastanawiałam się, czy ta cała nasza wspólna podróż wydarzyła się naprawdę czy ja już jakieś halucynacje mam 😀 Cieszę się, że udało się spotkać Marcina i Zosię, dzięki nim prawie godzina czekania na powrót do Poznania oraz godzinna podróż w autobusie szybko minęły, a Marcin dodatkowo załatwił butelkę Coli od mieszkającego w pobliżu kolegi. Naprawdę nie wiem co byśmy tam ze sobą zrobili bez ludzi dobrej woli.
Wings For Life World Run to bardzo specyficzny bieg. Gromadzi setki ludzi, którzy chcą przeżyć przygodę i takich, którzy chcą się pościgać. Po nieudanym maratonie miałam nadzieję, że w Poznaniu będę mogła się pościgać, ale z perspektywy czasu nawet się cieszę, że pierwsze miejsce było poza zasięgiem, bo przynajmniej nie ma takiego zawodu, że tak marnie mi poszło i wręcz zero wyrzutów sumienia, że w pewnym momencie postawiłam na zabawę.
Co by się nie działo, po Wingsie zaplanowałam roztrenowanie. Aktywne, bo nie chcę rezygnować kompletnie z treningów. Źle mi się wraca po dwóch tygodniach nic nie robienia, więc założyłam, że co 2-3 dni będę biegać lub ćwiczyć. Póki co słabo mój plan wychodzi w praktyce, ze względu na zabieg, który miałam na stopie (niezwiązany z bieganiem). Przez 4 dni nie zrobiłam nic 🙂 Dziś mam nadzieję uda się rozruszać trochę, ale dalej nie do końca naturalnie stawiam stopę. W planach część roztrenowania będzie przebiegać na Krecie, gdzie chcemy skupić się na wspólnym rodzinnym czasie i odpoczynku, a po powrocie, czyli koniec maja wracam do treningów.
Choć nie udało się zrealizować wszystkich celów, a właściwie tego najważniejszego, zamykam ten sezon optymistycznie. Wiem na co się wytrenowałam i z nadzieją patrzę w przyszłość. Starty 5-21 km wypadły naprawdę w porządku. A maraton? Zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno to dystans dla mnie. Uwielbiałam maratony gdy miałam te dwadzieścia kilka lat i prowadziłam życie praktycznie bez zobowiązań. Praca, byle starczyło na czynsz i buty oraz trening, to były moje priorytety. Teraz żyję inaczej i ta regeneracja, czy stres w życiu też są inne. W ciągu roku może były dwa dni gdy wstawałam bez budzika, a po treningach odpoczywam dopiero po 22:00. I o ile na krótszych dystansach czuję się dobrze, to może właśnie w tej regeneracji i moich latach brakuje już tego czegoś, co składa się na fajny wynik w maratonie? A może już jestem u kresu swoich maratońskich możliwości? Analizując wszystkie plusy i minusy swoich startów, zauważyłam, że 3, na których od początku czułam się źle (Maniacka Dyszka, maraton i Wings) odbywały się w tym samym okresie mojego cyklu (1-2 dni przed okresem). Generalnie zawsze trochę gorzej czuję się w tym czasie, jednak wydaje mi się, że na zawodach umiałam zebrać się w sobie i dać wszystko, a może jednak nie i powinnam unikać tego terminu? Wiem jedno, pierwsze zawody po roztrenowaniu zaplanowałam na ten sam czas 😉
Nowy sezon na pewno zacznę z myślą o krótszych dystansach. Założyłam sobie 4 punkty, z których muszę spełnić przynajmniej 3, by w ogóle pomyśleć o zapisie na maraton. Pierwszy punkt oblałam (50 km na Wingsie). Zostały trzy, o których będę informowała dopiero po wypełnieniu/ nie wypełnieniu celu.
Wierzę, że druga część roku będzie jeszcze lepsza. Jestem zdrowa, zmotywowana i podekscytowana nowymi celami. Zamykam ten okres w bardzo dobrym samopoczuciu, wręcz jakbym nie potrzebowała tego roztrenowania, ale skoro już obiecałam Nince popływać w gorącym morzu, nie ma wyjścia 🙂