trening

Amsterdam Marathon – czy z czystym sumieniem mogę powiedzieć żegnaj?

Minęło kilka dni zanim usiadłam do pisania relacji. Czyli tak jak lubię. Emocje po biegu nie są za gorące, ale jeszcze świeże. Pojawiły się wnioski na chłodno, a samopoczucie po kilku dniach wyraźnie mówi co poszło ok, a nad czym trzeba popracować w przyszłości. O ile myślimy o maratońskiej przyszłości 🙂 Wynik 2:56:36 to moja nowa życiówka. Poprzednia wynosiła 2:59:09 i była ustanowiona we wrześniu 2015. Oczywiście, tak jak pisałam w poprzednim wpisie, ruszyłam odważniej niż na sub 3, a co się stało po drodze, że wynik jest trochę gorszy od planowanego? Czas poszukać odpowiedzi w poniższej relacji. Niemniej, jestem mega zadowolona z tego wyniku 🙂

Do Amsterdamu wybraliśmy się z Bartkiem w piątek. Ninka została z babcią i dziadkiem podobnie jak przed Helsinkami. Tym razem ja w planach miałam bieg maratoński, a Bartek półmaraton. Na miejscu czekał na nas serdeczny przyjaciel Paweł, który także biegł maraton. W takim składzie czułam się pewniej, każdego z nas czekała walka, więc wszyscy byliśmy w podobnych nastrojach. 

W sobotę by tradycji stało się zadość poszliśmy na wspólny rozruch (Bartek tylko 1 km z nami). Dosłownie 4 km luźnego biegu, 4 przebieżki i powrót do domu. Szybko i przyjemnie. Pogoda była rewelacyjna, bez wiatru, słońce i jakieś 15 stopni. Marzyłam o takiej na start. Jak to dzień przed startem, nic ciekawego i nadzwyczajnego nie robiliśmy: odbiór pakietów, na obiad makaron, na kolacje pizza, krótki film do snu i tyle. 

W niedzielę pobudka po 5tej rano i ta myśl: po co mi to wszystko znowu 😀 Na śniadanie, 2,5h przed startem jem trzy kromki białego bezglutenowego pieczywa z masłem i dżemem truskawkowym oraz wypijam mały kubek kawy. Jest lekki stres, ale bez paniki. Ubieram od razu buty startowe, przypinam numerek i wszystko co mi potrzebne mam już ze sobą (żele, czapka, itp.). Wychodzimy na tramwaj ciut później niż planowaliśmy i spotyka nas małe zaskoczenie: tramwaje o tej porze nie jeżdżą… Paweł ze stoickim spokojem oznajmił (mieszka na stałe w Amsterdamie), że jak podjedziemy do metra i metrem, to będziemy 8:35 na miejscu! W pierwszej chwili chciałam biec te 7 km na start 🙂 Po kilku nieudanych próbach zamówienia ubera, szybkim krokiem przeszliśmy do metra i jakoś po ósmej udało się być w okolicach stadionu. Jeszcze tylko siusiu w ciernistych krzewach, po których krew lała mi się spod kolan, i można myśleć o przebijaniu się przez tłum w stronę stadionu. 

Pojawia się coraz więcej nerwów i stresu, zaczynamy wszyscy działać dość nielogicznie. Ja jeszcze miałam problem z jednym butem, który Bartek pomagał mi przesznurować od zera w ostatnich chwilach. Rozgrzewki wychodzi jakiś kilometr. Żegnam się z Bartkiem, Paweł już dawno gdzieś zniknął i idę przebijać się na stadion. Z nadzieją, że tam się jeszcze dogrzeję. Na stadionie nawet jest trochę miejsca, ale kolejna wizyta w toalecie pochłania resztki czasu i 5 minut do startu ustawiam się w swojej strefie. 

Wielkie imprezy mają swój urok, ale też trzeba pamiętać, że logistycznie są dużo trudniejsze do ogarnięcia. Niestety tego dnia było kilka stopni mniej niż poprzedniego, do tego kompletnie bez słońca. Nie wiem czemu w ostatniej chwili zdecydowałam, że jednak zostawię Bartkowi bluzę, w której miałam się grzać do samego końca, jak już wspomniałam w stresie działa się mało logicznie. Nic już jednak się nie zmieni. Stoję w swojej strefie i czekam na odliczanie.

Szukanie miejsca 0-15 km 

Ruszyliśmy kilka sekund za elitą i białą strefą. Wybieg ze stadionu i pierwsze kilometry są dość wąskie i tłoczne. Sporo biegaczy biegnie dużo wolniej niż 4:00- 4:15 min/km, staram się przebijać, ale też niezbyt agresywnie by nie tracić już na początku energii. Pierwszy kilometr strzela w 4:06 min/km nie jest źle jak na te przepychanki. Kolejne kilometry próbuję złapać czyjeś plecy, biegnę lekko poniżej 4:00, ale ciężko mi znaleźć towarzystwo na dłużej. Co się przykleję, tempo spada do 4:10 lub szybuje do 3:50, i tak przez pierwsze 5 km szukałam sobie miejsca. Ogólnie nie było źle, biegliśmy przez miasto, dużo kibiców przy trasie, sporo biegaczy przede mną, żaden wiatr nie dokuczał. Pierwsza piątka wg oficjalnych międzyczasów wyszła w 20:06, a więc idealnie. Poszło szybko, niezauważalnie, tak jak być powinno na pierwszej połowie maratonu.

Poczułam, że robi się trochę cieplej, a miałam na sobie rękawki i czapkę z daszkiem. Wiedziałam, że 6 i po nawrocie 9 km, to jedyne kilometry gdy ujrzę Bartka przy trasie, więc jak czegoś potrzebuję to tu i teraz albo za metą. Tak więc odważnie zdecydowałam się zdjąć rękawki i czapkę i wyrzucić je Bartkowi. Zjadam pierwszy żel na 9 km. Kolejna piątka mija w 19:58, a więc jest lekki zapas, są siły, nawet udało się biec przez dłuższy czas z jedną grupą. Powoli zaczęłam też godzić się z trasą, że wcale nie jest to Berlin, gdy wszyscy mi mówili, że jest taka super płaska i prosta. Owszem nie jest to trudny bieg, ale w moim odczuciu niewiele różni się od Warszawy. Kolejne 5 km mija w 20:15, minimalnie wolniej niż na 2:50, ale cały czas jest to dobre tempo. Tempo jest dobre, natomiast ja generalnie nie mogę znaleźć rytmu i jakoś wczuć się w bieg. Próbuję trzymać grupę i nie wiem, czy tempo jest szarpane, czy ja po prostu tak bardzo nie czuję tempa, do tego gps przy tych wszystkich mostkach słabo funkcjonuje. Jest mi zimno, a prawda jest taka, że to dopiero początek. Daję sobie jednak na wstrzymanie z paniką, to przecież maraton i zaraz się rozkręcę. 

Amstel, czyli co tu się wydarzyło? 15-24 km 

Biegniemy wzdłuż rzeki. W końcu łapię jedną konkretną grupę. Przy rzece zwalniamy do 4:05, ale nie specjalnie chcę się wychylać. Nie czuję się w tym momencie pewna, poza tym jest w ciul zimno, wąsko i jakoś niespecjalnie fajnie na tym odcinku. Postanowiłam siedzieć schowana, z nadzieją, że będę miała siłę przyspieszyć w drugiej połowie. Nudno i żmudno mijają kolejne kilometry. Cały czas muszę hamować by na nikogo nie wpaść, wierzę, że to dobry znak. Zjadam drugi żel jakoś na 17tym kilometrze. Półmetek mijam w 1h25min i jakieś 30-40s, więc strata jest niewielka. Przed nami nawrót i podbieg, gdzie wszyscy zrywają, a ja zostaję w tyle. Kompletnie nie mogę szarpnąć. Moje nogi i plecy są sztywne, a ręce zgrabiałe. Nie mam pojęcia co się wydarzyło i dlaczego tak szybko, ale w tym momencie zostałam sama. 22 km pokonałam w 4:01, ale dalej to już równia pochyła. Tempo w okolicach 4:10 było maksem na co mogłam sobie pozwolić. Zdecydowanie za szybko odcięło mnie mięśniowo i wiedziałam, że w takim przypadku mam mega przesrane. Po 24 km jest odcinek z dużą ilością kibiców, zagrzewają do walki, słyszę nawet polski, kurde tak bardzo chciałabym ich posłuchać i ruszyć, a tu kaszana taka. Przed 25 kilometrem zjadam pierwszy żel z kofeiną z nadzieją, że mnie trochę pobudzi. Niestety nie zarejestrowałam jakiejś specjalnej zmiany. Nogi bolały coraz mocniej, a ja zwalniałam coraz bardziej. Zaczęło się minimalizowanie strat.

Płać za odwagę, ale walcz 25 -32 km 

Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że tak może się wszystko potoczyć. Ruszyłam odważnie, na styk możliwości przy super dniu i super dyspozycji. Nie sądziłam jednak, że tak szybko odetnie mnie mięśniowo, że nie będę w stanie ani na chwilę zerwać, że moje tętno nawet się nie zbliży do progu, że nie podejmę heroicznej walki o wszystko… ale to jest maraton, więc wszystko biorę na klatę. Moje nogi nie dały rady ani dłużej, ani szybciej. Po prostu. Przed startem zawsze zadaję sobie jedno zajebiście ważne pytanie: na ile biegnę i co będę czuła na mecie gdy wyjdzie inaczej. Postanowiłam ruszyć po 4:00 min/km z pełną świadomością, że mogę nie dowieźć z tego nawet życiówki i zaakceptowałam to, więc po biegu nie mam prawa biadolić 🙂 Wolniejszy początek mógłby dać mi ostatecznie lepszy wynik, ale teraz nie ma już co gdybać. Decyzja zapadła, wybrałam wariant odwaga i musiałam jeszcze tylko przez kilkanaście kilometrów zmierzyć z konsekwencjami tej decyzji. Nie chciałam biec zachowawczo, chciałam spróbować zaatakować, a teraz już wiem, że kolejny maraton wolałabym ruszyć spokojniej 😀 Te maratony biega się tak rzadko, że człowiek zapomina jaki to jest ból. Dopiero na trasie sobie przypomina, gdy jest już za późno 😉

Jest ciężko. Każdy kto zmierzył się z maratonem, wie jak jest ciężko, gdy zaczyna brakować sił przed 30 km. Jeżeli zacznie wszystko dokuczać po 35 km jeszcze jesteśmy w stanie zawalczyć, ale jak umieramy 10 km wcześniej, mamy po prostu przekichane. Minuta po minucie, kilometr za kilometrem, wloką się w nieskończoność, nogi bolą niemiłosiernie, z trasy niewiele pamiętasz, nic nie jest w stanie podnieść na duchu. Dajesz z siebie wszystko, a biegniesz coraz wolniej.. Przyznam szczerze, że w takich chwilach nie nakręcam się jakimiś mega górnolotnymi myślami. Widziałam na zegarze, że 30 km minęłam w 2 godziny i 2 minuty, więc to cały czas było tempo na naprawdę dobry wynik. Starałam się o tym myśleć i walczyć z całych sił. Oszukuje swoje nogi, że to ostatni kilometr i liczę kiedy mogę przejść do marszu, by zdążyć być na mecie przed Bartka startem w półmaratonie (przed 13:00).

Po trzydziestym kilometrze mijam Pawła, biegnę wtedy po jakieś 4:15 z myślą, że im dłużej to utrzymam tym większe szanse na poprawienie życiówki chociaż o kilka sekund. Przez chwilę mam nadzieję, że Paweł ruszy ze mną, ale powiedzmy, że był w podobnym stanie jak ja, z tym, że już bez perspektyw na życiówkę, więc nawet Go nie męczyłam.

Jak oszukać ciało, że 10 km to tylko 2 minuty biegu?

Okropnie cierpię i zwalniam coraz bardziej dramatycznie. Walczę by nie zwalniać, ale mam wrażenie, że nie mam nad swoim ciałem kontroli. Do tego trasa robi się coraz trudniejsza, podbiegi i wiatr w moim stanie, to jak wspinaczka na Mt Everest. Powtarzam sobie w głowie, że to jeszcze tylko dwie minuty pracy, że to jeszcze tylko dwie minuty i tak mijają mi kolejne kilometry już w tempie w okolicach 4:30. Zjadam ostatni żel, double espresso firmy Sis. Mam nadzieję, że to jakoś mnie uratuje, podniesie, a zamiast tego dostaję kolkę. Ostatnie 7 km biegnę po 4:30, z kolką, z przemrożonymi rękami i mokrą koszulką od wody, którą się polałam, pod wiatr i podbiegami. Marzę jedynie o mecie i o tym by w końcu już się zatrzymać. Wbiegamy do parku, którym biegliśmy też na początku, tu jakoś czuje się ciut lepiej, mam wrażenie, że jest cieplej. W głowie mam cel: by jak najszybciej dobiec do mety, czyli robić wszystko by jak najmniej zwolnić. Odliczam minuty i metry, moja głowa na niczym innym się nie skupia, o niczym innym nie myślę, tylko o tym, że jeszcze chwila i przestaną mnie boleć nogi. Żadnych wielkich idei. Zbliżam się do stadionu, daję z siebie wszystko na ostatnim kilometrze, mega się cieszę, że to już za rogiem, wpadam na stadion pokonując ostatnie 500 m po 4:00, by ostatecznie uzyskać czas 2:56:36. Mega ulżyło mi i mega się ucieszyłam, że dobiegłam i poprawiłam życiówkę o ponad 2 minuty. Koniec! Jeszcze tylko łydki i czwórki doznają lekkich skurczy, ale idę dzielnie przed siebie wypatrując Bartka.

2:56:36 mega cieszy. Każdy wynik poniżej 3 godzin dla takich łamaczy jak ja, to jest coś. Tym bardziej, że moja poprzednia życiówka miała 6 lat. Miło jest sobie przypomnieć i udowodnić, że jeszcze jestem w formie i stać mnie na dobre bieganie. Z drugiej strony wycierpiałam się na tym biegu, że momentami zapominam, że mimo wszystko zrobiłam życiówkę. Na ostatnich 10 km straciłam 5 minut i trochę mi tego żal, ale wiem, że dałam absolutnie wszystko i nie było opcji dać z siebie więcej. Maratony są bezlitosne, ale przy tym piękne. Poza tym, choć ja mocno wierzyłam w to 2:50, szczerze… w lipcu nie postawiłabym złotówki, że ja dychę pobiegnę tempem 4:15, więc mimo wszystko w bardzo krótkim czasie udało mi się mocno podciągnąć formę i z tego jestem bardzo dumna.

Czy żegnam się z maratonem?

Maraton w Amsterdamie to super impreza, tak z innej beczki zaczynając. Przy trasie jest bardzo dużo kibiców, wszyscy krzyczą Twoje imię, nawet jak jest trudne w wymowie. Było tez sporo Polaków. Jestem ogromnie wdzięczna za kibicowanie, bo pomimo tego cierpienia, okrzyki kibiców bardzo pomagają by po prostu przesuwać się do przodu. Sama trasa nie jest trudna, ale nie jest to maraton w Berlinie. Osobiście wizualizowałam sobie, że to są mega płaskie szerokie ulice, a w rzeczywistości sporo się biegnie jakimiś ścieżkami i alejkami, jest tez kilka podbiegów, w tym 3 takie większe. Odcinek przy rzece Amstel jest dobijający. Do tego pogoda, choć dla większości była idealna, ja niestety nie dogrzałam się, biegłam w bardzo lekkich ciuchach i mega przemarzłam. Wydaje mi się, że to dość mocno ograniczyło mnie tego dnia. Po maratonie jest mnóstwo miejsc gdzie można od razu świętować, wokół pełno wesołych ludzi. muzyka – pod tym kątem to najlepszy maraton na jakim byłam. 

Jeżeli chodzi o wnioski z samego biegu i dalsze plany, zdecydowanie za szybko osłabły moje mięśnie. Zawsze po mocnych maratonach, to żołądek mi najbardziej dokuczał w pierwszych 2-3 godzinach po biegu, ze względu na długa pracę na wysokim tętnie i przegrzanie organizmu. Tym razem to nogi i plecy mnie zawiodły najbardziej i wydaje mi się, że powinnam przede wszystkim popracować nad wzmocnieniem całego ciała i masą mięśniową (1-2 kg max), oczywiście więcej długich wybiegań również nie zaszkodzi. 2-3 dni po biegu dalej czuję mega zniszczenie w mięśniach i ledwo zginam kolana, do tego po kolce mam cały czas obolały jeden bok. Rok temu pobiegłam w Warszawie wolniej, ale też dość mocno cierpiałam na biegu, jednak na drugi dzień praktycznie normalnie funkcjonowałam. Teraz jestem strasznie zniszczona, ostatnio tak się czułam po debiucie na połówce Ironman… no nie jest mi do śmiechu 🙂  

Nie złamałam 2:50 więc nie będę oficjalnie żegnać się z maratonem, ale też nie planuję w najbliższym czasie powrotu do treningów maratońskich. Czas pokaże co w tej mojej głowie się urodzi. Póki co chcę odpocząć, więc czeka mnie długie roztrenowanie.

Na sam koniec, mam nadzieję, że ktoś doczytał aż tu 🙂 bardzo chciałam podziękować za kciuki i gratulacje. Staram się wszystkim odpisywać, ale czasem może mi coś umknąć, dlatego dziękuję z całego serce wszystkim! Jesteście naprawdę wielcy i dajecie nie tylko wsparcie, ale też dopełniacie te maratony takimi emocjami, ze ciężko bez tego żyć, nawet jak trochę poboli 😉

Share: