motywacja

Shit happens, czyli o co chodzi z tą moją nogą?

Kurde! Twarda, ostrożna, cierpliwa, taka starałam się zawsze być w bieganiu. Uwielbiam biegać, uwielbiam mocno biegać, ciężko trenować i dawać z siebie wszystko (na docelowych zawodach) – to coś co kocham w życiu najbardziej. Z drugiej strony dmucham na zimne (sami wiecie, mało startów, dużo ogólnorozwojówki, kilometrów wydawać by się mogło, że ciągle za mało, by biegać tak, jak biegam). Kilometraż zwiększam z niezwykłą czułością, ćwiczę i rozciągam się regularnie. Każdy mięsień, ścięgno, traktuję indywidualnie. Nie lekceważę zmęczenia i bólu, bardzo często odpuszczam, gdy czuję taką potrzebę fizyczną i mentalną… Mam fioła na punkcie diety, o ile kiedyś cieszyłam się z każdego utraconego kilograma, teraz drżę na samą myśl (chyba, że jestem tydzień przed maratonem). Myślałam, że to jest recepta na zdrowe bieganie i ucieczkę przed kontuzjami. Myślałam, że jestem w tym dobra. A jednak… Coś poszło nie tak i słono teraz za to płacę.

Dziś nie chcę płakać i nie oczekuję od Was pocieszenia (chociaż trochę możecie mnie pogłaskać 🙂 ). Jeżeli chcecie wiedzieć co mi się stało, jakie są tego przyczyny i co będzie ze mną dalej, zapraszam. A jeżeli nie chcecie psuć sobie humoru, proszę stąd uciekać – to nie jest wesoły wpis 😉
Boję się, że wyciągniecie pochopne wnioski, stąd załączam swój kilometraż z ostatnich miesięcy

 

 

 

 

 

 

Jak pewnie zauważyliście ostatnie pół roku nie należą u mnie do urodzajnych blogowo i biegowo. Po Orlenie (kwiecień) praktycznie musiałam zrezygnować na jakiś czas z biegania i pisania (życie prywatne). Przyszedł maj, czerwiec, było tylko gorzej. Tupałam nogą i codziennie marzyłam by w końcu wszystko się ułożyło i bym mogła wrócić do regularnego biegania. W lipcu zaczęłam wychodzić na prostą, jakoś godzić ciężką pracę z treningami, wierzyć, że jednak będę mogła biegać, a nawet dam radę przygotować się do maratonu. Pracowałam po kilkanaście godzin na nogach w restauracji, do tego kilka godzin pracy papierkowej, po czym leciałam na trening, albo odwrotnie. Nogi bolały mnie codziennie, ale myślałam, że się wyrobię. Nie trenowałam ciężko, dopiero zamierzałam wrzucić trzeci bieg. Rozkręcałam się, wierzyłam i boom! Jakieś dwa tygodnie przed Maraton Wigry, zaczęło mnie pobolewać podudzie, do zniesienia, ale przeszkadzało w szybkim bieganiu. Nie bagatelizując sprawy poszłam na USG. Lekarz nic nie zobaczył, a wręcz pochwalił stan moich nóg. Dopytywałam, czy to może być shin splits, coś z okostną albo złamanie zmęczeniowe. Wszystko zostało wykluczone. Zwykłe przeciążenie. Praca na nogach + trening, musi Pani trochę odpocząć, więcej wzmacniać mięśnie nóg i powoli się przyzwyczaić. Mimo, że byłam przed maratonem, który zamierzałam wygrać, zaczęłam pauzować. Zrezygnowałam z akcentów, wybiegań, robiłam ćwiczenia wzmacniające. Na starcie maratonu stanęłam bez bólu (23 sierpnia), ale pełna obaw. Wiedziałam, że to w Poznaniu chcę biec po życiówkę, więc muszę odpuścić i pobiec zachowawczo. Z resztą, od kwietnia nie zrobiłam ani jednego porządnego wybiegania, więc o co ja tu będę walczyć? O samym maratonie już pisałam tu: relacja z Maraton Wigry klik-klik. Noga zaczęła pobolewać po 12 km, ale biegłam w bardzo komfortowym tempie, nie przeszkadzała mocno, dopiero 2 km przed metą poczułam, że jest źle. Dobiegłam. Trzecia. Na mecie było słabo. Ledwo doszłam do samochodu, ledwo się wykąpałam, żadne podium nie zmęczyło mnie jak to w Wigrach 🙂
Od tej pory kulałam. Po trzech dniach poszłam znowu na USG, tym razem do innego lekarza i mówię, że miało być tylko przeciążenie, ale tyle już trwa i ja nie wiem co robić. USG OK, wszystko OK, zwykłe przeciążenie + zmęczenie po maratonie, ale w sumie to nawet nie powinnam nic czuć. Krioterapia, maści, leki przeciwzapalne i więcej wiary! No nie wiem… Zawsze mi mówiono, że mam wysoki próg bólu, a teraz nikt mi nie wierzy, że mnie naprawdę boli, ale ok… Zero treningów, odpoczywam, cały czas niestety pracuję (na swoim nie tak łatwo o odpoczynek). Mrożenie i ćwiczenia pomagają. Jest lepiej, nie jestem w formie, ale czuję, że jest lepiej. Mamy koniec sierpnia. Zbliża się mój wyjazd do Krynicy na Festiwal Biegowy. Co robić? Badania mówią, że wszystko w porządku, ale coś mnie jednak powstrzymuje by wrócić do treningów. Kilka dni przed planowanym wyjazdem poszłam do fizjoterapeuty, opowiedziałam mu o wszystkim. Oględziny, masaż, ćwiczenia, na końcu mnie otapował i kazał zgłosić się po powrocie. Wyjeżdżam szczęśliwa, że w sumie moje problemy minęły i będę mogła pobiegać w tak pięknym miejscu! W Krynicy, zdecydowałam się na 10 km (wcześniej planowałam połówkę). Ten bieg miał być testem, ile we mnie zostało i jak noga. Do tego miałam dobre towarzystwo, więc co mogło się nie udać? Na rozgrzewce nic mnie nie bolało. Poza tętnem wszystko wydawało się sprawne. Na początku biegło mi się naprawdę dobrze, po cichu liczyłam nawet na życiówkę. Noga kompletnie odpuściła… na jakieś 3 km. Później ból wrócił, nasilił się i mnie powalił psychicznie. Zawsze ciężko znoszę dychy, ale ta? Dobiegłam ją, ale nie było ze mną najlepiej. Przekulałam Krynicę, wróciłam do domu, pracy. Wciąż kulejąc i wciąż szukając odpowiedzi na dręczące mnie pytania.
9 -go września zaczął się okres coraz to nowych diagnoz i jazdy na rowerze (jedyny sport przy którym nie bolała mnie noga). Najpierw miałam zespół powięziowy, więc masaże, krioterapia, fala uderzeniowa, zero poprawy. Kompletne zero, a ja coraz słabiej chodzę! Moi bliscy mają mnie i mojego biegania dość. W pracy nie jestem w stanie zrobić nic, na niczym nie mogę się skupić. Co mi jest? Dobra, wiecie co mnie zawsze najbardziej przerażało? Tak, tak, złamania zmęczeniowe. Dwóch lekarzy i dwóch fizjoterapeutów na podstawie oględzin i USG wykluczyło. Do tego na pocieszenie usłyszałam, że przy złamaniu nie wytrzymałabym z bólu przy fali uderzeniowej (dodam, że miałam serię). Moje życie się waliło, tygodnie mijały, a z nogą było tylko gorzej. Zdecydowałam się wykonać prywatnie RTG i rezonans magnetyczny i ze zdjęciami udałam się do jednego z najlepszych ortopedów w moim województwie. 3 dni przed swoimi 26 urodzinami usłyszałam, że to nowotwór kości. Był piątek. Miałam czekać do poniedziałku na ostateczny opis badania. Muszę przyznać, że to był najgorszy i najdłuższy weekend w moim życiu. W poniedziałek dostałam opis i potwierdzenie diagnozy. Skierowano mnie do onkologa, dalej do najlepszego onkologa od kości w Polsce, zalecenie kolejnego rezonansu z kontrastem i biopsję kości. Czułam, że moje życie się kończy. Dlaczego ja i mój piszczel? To niemożliwe. To NIEMOŻLIWE. Zanim dam się pokroić chcę usłyszeć tę diagnozę od 5 lekarzy, bo nie mogę uwierzyć. W międzyczasie zapisałam się na wizytę w Carolina Medical Centre. Z całą torbą badań i diagnoz, pełna nadziei, że może to jednak te powięzi, ruszyłam do Warszawy. Weszłam do gabinetu i mówię Panu, że jest moją ostatnią nadzieją. Pogadaliśmy, pokazałam nogi, szybko mnie skierował na RTG i tu muszę Wam powiedzieć, że pierwszy raz w życiu spotkałam się z tak dokładnym RTG. W ogóle cała wizyta, diagnoza, badania, zupełnie inny poziom leczenia. Mamy już kolejny piątek, ten przed Maratonem Warszawskim. Spędzam w Carolinie dobrych kilka godzin. Wychodzę w plastikowym bucie i o kulach, z dobrą diagnozą: zmęczeniowe złamanie piszczeli. Biorąc pod uwagę wcześniejsze podejrzenia, ta wydała się naprawdę nie taka zła, ale szczęśliwa tez nie jestem. W mojej głowie zebrało się milion myśli. Jak ja mogłam do tego doprowadzić?  Tyle tygodni. Maraton i dycha w Krynicy. I te wszystkie ćwiczenia, które miały pomóc mi w powrocie do formy. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, ile ja wspięć na palcach zrobiłam przez ten czas. Do tego rower, praca, tona stresu, utrata wagi. Wszystko zepsułam, ja sama, sama do tego doprowadziłam. To moje życie, a ja do tego doprowadziłam. We wtorek miałam jeszcze jeden rezonans (3 godziny bez ruchu + wkłucie dożylne – dodam, że całe życie uciekałam od szczepionek i dopiero w ostatniej klasie liceum pielęgniarka ostatecznie mnie przycisnęła, więc możecie sobie wyobrazić jak się czułam i wyglądałam po tych rezonansach). Ach! Miałam jeszcze 4 razy badania krwi w tym czasie.
I tak oto zostałam Kopciuszkiem 🙂
Obecnie czekam na opis jak poważny jest stan mojej nogi. Staram się wypoczywać, nie płakać przy zastrzykach i myśleć pozytywnie. Wiem, że to kontuzja, z której nie jeden wyszedł i ja na pewno wyjdę. Wiem, że popełniłam wiele błędów, które do tego doprowadziły i da się wiele z nich naprawić. Wiem, że cała wina leży po mojej stronie, jestem dorosła i odpowiadam za swoje czyny. Nie musicie mnie pocieszać. Jestem po prostu rozżalona swoją sytuacją, bo nie wiem co dalej będzie z moim bieganiem. Moja pasja chyba nie pasuje do mojego życia i to mnie boli. Ciężko zrozumieć to ludziom, którzy nie mają pasji, ale dla mnie w momencie, gdy muszę z niej zrezygnować kończy się świat. Chore? Egoistyczne? Może i tak, ale pamiętajcie każdy ma swoje marzenia i priorytety.
PS Na koniec dodam, że te wszystkie badania pochłonęły mój obóz w Kenii
PS2 Na poprawę humoru dodaję zdjęcie z czasów jazdy na rowerze i wiecie co? Cieszę się, że na nim  nie jeżdżę już, bo dupa bolała mnie NIEWYOBRAŻALNIE!!!
PS3 Nie martwcie się! Ja dam radę. Będę musiała trochę powalczyć, ale sobie poradzę i wyjdę mocniejsza 🙂
Pozdrawiam!

 

Share: