Garmin Iron Triathlon Ślesin 1/4 – relacja z zawodów
Pierwszy triathlonowy start tego roku na polskiej ziemi za mną! Garmin Iron Triathlon Ślesin 2018 przeszedł do historii. Czas go krótko podsumować i wyciągnąć wnioski niezbędne przed kolejnymi startami. Między moim ostatnim startem, połówką w Taupo, a tym w Ślesinie minęły 3 miesiące. To idealny moment by sprawdzić, czy przygotowania do kolejnej połówki idą w dobrą stronę i podkręcić trochę tempo sprawdzianami na krótszych dystansach. Czy start w Ślesinie był dobrym sprawdzianem? Jak wypadłam? Czego się nauczyłam i co już mogę poprawić by następny raz był jeszcze lepszy?
Stres przedstartowy
Każdy kolejny start nie tylko wychodzi mi lepiej, ale też przynosi więcej satysfakcji, a stres przedstartowy nie jest tak paraliżujący. Nie wiem, czy to tylko moje osobiste odczucie, ale fakt, że pływanie jest pierwsze sprawia, że woda mnie uspokaja i na samym starcie w triathlonie jestem dużo mniej zestresowana niż na starcie biegu, a jak pewnie pamiętacie, nie zawsze tak było. Z zeszłorocznej debiutującej Kasi niewiele jednak zostało. Uświadomiłam sobie to po raz kolejny, gdy wbiegając do wody zamiast strachu przed podtopieniem czułam niesamowity przypływ adrenaliny i siłę parcia do przodu na całego.
Oczywiście zanim dojdzie do tego momentu, odrobinka stresu i nerwów nikomu nie zaszkodzi. No i ta niepewność, a czy tym razem wszystko ułoży się po mojej myśli?
Żeby jak najmniej się stresować startem, zazwyczaj staram się o nim jak najmniej myśleć. Niestety w przypadku triathlonu nie zawsze jest to dobry pomysł, dlatego, że trzeba mieć przemyślanych, zorganizowanych i zabranych ze sobą masę rzeczy, by móc komfortowo wystartować. Do Ślesina zapomniałam zabrać rekordową ilość rzeczy: trzymanie do bidonu, ładowarka do zegarka, szczoteczka do zębów, produkty na śniadanie (lub przygotowanie kolacji z myślą, że będę miała i Bartka do wykarmienia), pasek do numerka startowego, dodatkowe żele i jeszcze kilka innych elementów, których brak sprawia, że stres, którego tak bardzo chciałam się wyprzeć, tylko się potęguje. Na szczęście nie zapomniałam o niczym kluczowym, a całą resztę z drobną pomocą udało się skompletować.
Przed godziną zero
Do Ślesina przyjechaliśmy dzień wcześniej. Na spokojnie odebrałam pakiet. Zjadłam dobrą, lekką kolację, przed samym snem uzupełniłam jeszcze braki kanapkami z miodem i płatkami kukurydzianymi. Obejrzałam łatwy w odbiorze film na dobranoc i błogo spałam aż do momentu gdy obudzili mnie imprezujący pod hotelem weselnicy (warto sprawdzać takie rzeczy przed rezerwacją hotelu). Miałam też sen, który sprowokowała wiadomość od czytelniczki Klaudii, a w którym to uzyskałam na zawodach identyczny czas jak w zeszłym roku na tym samym dystansie. Zabawna historia, chyba przejęłam stres z Klaudii i sama zaczęłam się zastanawiać, a jeżeli ja nic a nic się nie poprawiłam przez ten czas, to co? Z kolei Klaudia po mojej odpowiedzi trochę się rozluźniła i przestała martwić. Na szczęście obie skończyłyśmy swoje zawody zadowolone!
Rano na około 3 godziny przed startem wjechało proste śniadanie i czarna kawa. Ruszamy na teren zawodów.
W strefie zmian czekał na mnie Kamil, który pożyczył bidon oraz pomógł w ogarnięciu skomplikowanej instalacji na kierownicy, która szczęśliwie przetrwała całe zawody. Złapałam lekkiego cykora gdy zobaczyłam, że z numerem 16 znalazłam się wśród najlepszych zawodników. A ja przecież bardziej Grażyna niż pro! Tu znowu pomocni okazali się inni i powiedzmy, że widziałam więcej plusów miejsca, w którym się znalazłam niż minusów: więcej miejsca, bliżej do wyjazdu ze strefy, no i po pływaniu… wiedziałam, że będą jedną z ostatnich, która tu dobiegnie i może nikt nie zauważy, że buty rowerowe wkładam w strefie, a nie w locie na rowerze 😉
Robi się coraz cieplej. Do odhaczenia już tylko toaleta, rozgrzewka, założenie pianki i rozgrzewka w wodzie oraz oczekiwanie na start. Nie wiem, czy ktokolwiek w tamtym momencie by mi uwierzył, ale planowałam i wierzyłam, że mogę popłynąć w okolicach 16 minut. Bogatsza o doświadczenie zbudowane na poprzednich startach zawzięcie szukałam nóg, które plus minus planowały podobny czas. Ustawiłam się w pierwszej strefie. Czas tak szybko mija. Zaczyna się odliczanie, wybija 10:50 i rusza rolling start, czyli do wody wskakujemy po 6 osób co 5-7 sekund.
Start!
Czas i na mnie! Rzucam się do wody. Tak jak wspominałam, nie ma już miejsca na płacz i strach. Walczę o pozycję i bąbelki przed sobą. Wiem też, że lepiej napierać niż zostać natartym, więc te pierwsze 100-200 m płynę w pałę, nie daję się nikomu podtopić, napieram ile w lezie. W końcu zaczynam się układać na wodzie, moje ruchy się uspokajają, ale dalej czuję, że płynę mocno. Jak mocno? Muszę przyznać, że tego w open water nigdy nie jestem pewna. Wierzę, że wystarczająco mocno by dopłynąć. Robi się jakoś luźniej, ciężko wypatrzyć jakieś nogi. Płynę już sama i zaczynam się zastanawiać, czy ja tak spuchłam i wszyscy mnie wyprzedzili? Czy po prostu tak się samo rozluźniło? Pod mostem uświadamiam sobie, że to dopiero połowa dystansu, a ja pracuję naprawdę mocno i walczę by to utrzymać do końca. Nawiguję jak mogę, ale niestety zaliczam niewielkie odbicie z trasy, szybko to koryguję i zapominam o sprawie. Widzę ostatnią bojkę, znowu jakieś nogi się pojawiają, ale nie ma już czasu na sentymenty, cisnę do bramy, przede mną ostatnie metry. Staję na nogi, spoglądam na zegarek, czas zdecydowanie poniżej 16 minut. Jestem wykończona, ale taka szczęśliwa i dumna! 15:51 to oficjalny czas mojego pływania (950m) i niesamowity progres, w porównaniu z zeszłym rokiem (21:xx; 19:xx).
Na wybiegu z wody też czuję się lepiej niż na swoich pierwszych startach, choć dużo gorzej niż w Taupo. Nogi i ręce trzęsą się ze zmęczenia, do pokonania mam krótki podbieg zanim w końcu zdejmę piankę i wskoczę na rower. Naprawdę dałam z siebie dużo w tej wodzie i ciężko było uspokoić organizm.
Przy rowerze klasycznie tracę trochę więcej czasu od reszty, ale nie można mieć od razu wszystkiego! W końcu wybiegam i ja! Mam za sobą lepsze i gorsze wpięcia, ale w końcu udaje się i tu. Jadę, powinnam dać sobie chwilę na rozkręcenie.
Rower
Zamiast tego, od początku zaczęłam mocno naciskać na pedały. Według planu miałam jechać 180-190 W. Pierwsze 8 km zdecydowanie przekroczyłam wartości, do tego cały czas szarpiąc tempo, walcząc z dziurami, zakrętami i wyprzedzając innych. To wszystko sprawiło, że po 10 km jazdy byłam wypruta i trzymanie 180 watów było praktycznie nieosiągalne. Na myśl o przejechaniu jeszcze 35 km, gdzie póki co ani przez chwilę nie mogłam odpocząć od szarpania robiło mi się słabo. Całe szczęście w głowie miałam swój wynik z pływania, który mnie motywował, by jeszcze trochę wytrzymać. Starałam się uspokoić, zjadłam żel i naciskałam ile sił zostało. W końcu to tylko start testowy, więc co będzie to będzie. Mogę jeszcze trochę postarać się by był jak najlepszy.
Pod koniec pierwszej pętli zaczęło się robić tłoczno. Zakręty i nawroty sprawiały, że jechało się naprawdę wolno. Tak się starałam, by teraz to wszystko stracić na jednym kilometrze! Do tego wszystkiego, gdy któraś już osoba z kolei mnie wyprzedziła centralnie przed zakrętem by na samym zakręcie wypiąć się z butów i wyhamować do zera przed moim kołem, puściły mi nerwy! Nie wiem czemu takie wyprzedzanie służy, ale jak już ktoś się czuje na tyle mocny by wyprzedzać na zakręcie to na litość, niech w tym samym czasie nie wypina się i hamuje! Pamiętajmy, że na trasie nie jesteśmy sami.
Trochę wyrzuciłam z siebie. Opanowałam nerwy. Pojechałam dalej.
Druga pętla była już znacznie luźniejsza, ja spokojniejsza, a tempo mniej szarpane, choć waty w tym wszystkim mniejsze. Jakoś na 37 kilometrze spojrzałam na zegarek i uświadomiłam sobie, że nie wyrobię się w 1:15, a trochę tak mi się marzyło. Niestety moje Grażyństwo znowu wyszło na wierzch, bo na zegarku nie ustawiłam średniej km/h ani ogólnej ani poszczególnych lapów. Widziałam tylko tempo chwilowe, moc z 10 sekund oraz podsumowanie czasowe co 2 km, które niewiele mi mówiło, bo nie umiem tak szybko przeliczać 😉 Jechałam generalnie na tak zwanego czuja. Były momenty, że mocno się starałam, a były i takie, gdy za mocno odpuszczałam. Do tego niedopasowałam bidonu na kierownicy i rurka wystawała za bardzo, przez co ja nie mogłam schować głowy.
Trasa była płaska, co służyło zdecydowanej większości. Niestety miała też kilka zakrętów, w których pokonywaniu ja nie jestem mistrzynią i bardzo dużo na nich tracę, ale nie ma tego złego. Każda kolejna taka jazda sprawia, że jestem odważniejsza i zwinniejsza. Rower zakończyłam po 1h16min , co daje średnią 35 km/h oraz 3,3 w/kg.
Chwiejnym krokiem odprowadziłam rower do strefy. Zmieniłam buty zmęczoną, drżącą ręką i popędziłam dalej. Ostatnie zadanie do wykonania – przebiec 10,5 km.
Plus jest taki, że od tego momentu już nie muszę pamiętać, że mam coś zmienić, czy zostawić po drodze, moim zadaniem jest po prostu dobiec do mety. Minusem jednak fakt, że mam za sobą naprawdę mocne pływanie i rower oraz temperaturę powyżej 30 stopni i pełne słońce nad głową. Od pierwszego kroku już wiem, że to nie będzie taki przyjemny bieg jak ten z Taupo. Jestem spięta, ciężka, obolała. Nie mogę uspokoić oddechu. Nie udaje mi sie złapać kubka z wodą, więc pierwszy kilometr o suchym pysku biegnę. Całe szczęście na 2,5 kilometrowej pętli były dwa punkty z wodą i izotonikami, mogłam pić ile dusza zapragnie.
Czuję się źle od początku, co prawda biegi ze wszystkich ćwiartek wspominał jako niezwykle trudne, ale ten wyjątkowo mi nie podszedł. Bardzo możliwe, że zaważyć mógł dzień cyklu, w którym akurat się znalazłam, a był to chyba najgorszy z możliwych, na które mogłam trafić. Kobietom szczególnie polecam swój wpis archiwalny o wpływie cyklu na formę. Wtedy jednak o tym nie myślałam. Marzyłam by ukończyć te zawody i się nie zatrzymać. Od pierwszego kilometra sobie powtarzałam, tylko nie przechodź do marszu, biegnij ile możesz, jeżeli nie możesz tyle ile mówiły założenia, zrób tyle na ile dziś Ciebie stać. Pętle ciągnęły się w nieskończoność. Po pierwszej usłyszałam od Bartka, rozluźnij te barki i biegnij! Nie było chwili na kwilenie, rozluźniłam i pobiegłam.
Druga pętla już była lżejsza, mój organizm trochę się uspokoił, uzupełniałam regularnie płyny, kurtyna wodna chłodziła, dla chętnych był tez pan z wiadrem (ja się nie odważyłam, bałam się, że mój organizm dostanie szoku po takim polaniu).
Miałam za sobą połowę trasy, tempo było strasznie szarpane, nie było opcji na trzymanie poniżej 4:10, a dodać trzeba jeszcze podbieg, który trzeba było pokonać na każdej pętli i który kosztował mnie za każdym razem jakieś 15 sekund. Na ostatniej pętli zebrałam się w sobie. Wiedziałam, że do pokonania mam ostatnie 2,5 km i jeszcze trochę mogę dorzucić do pieca. Na ostatnim kole wyprzedziłam kolejne kobiety, ale szczerze mówiąc nie miałam w tamtym momencie pojęcia, która jestem ani open ani w kategorii wiekowej. Bartek nic mi nie przekazywał, a bieg po pętlach utrudniał rozeznanie się w sytuacji. Co wyszło mi na dobre, bo z tego co wiem, z roweru zeszłam ósma, a do trzeciego miejsca miałam jakieś 5 minut. Gdyby w tamtym momencie Bartek krzyknął, że mam nadrobić 5 minut na 10 km trasie… na tych zawodach zdecydowanie nie miałam ochoty gonić. A wyszło, jak wyszło. Na metę dobiegłam po 43 minutach i 51 sekundach. Łączny czas wyniósł 2:20:09 , a wśród kobiet zajęłam 3 miejsce. Swój wynik na 1/4 poprawiłam o ponad 10 minut w stosunku do najlepszego z zeszłego roku i ponad 20 od debiutu. Co prawda zawody zawodom nierówne, ale poprawa jest wyraźnie widoczna, a równie widocznie sprzyja mi póki co szczęście i kolejny start mogę uznać za jak najbardziej udany, choć momentami trudny.
Same zawody w Ślesinie z pewnością mogę polecić osobom, które planują w przyszłym roku debiut lub jeszcze nie startowały. Woda jest spokojna, moim zdaniem płynęło się tu naprawdę szybko. Trasa rowerowa jest płaska, jedynie zakręty spowalniają gdy ktoś jest takim świeżakiem jak ja. Bieganie po pętlach sprawia, że mamy cały czas kontakt z kibicami. Dobiegi do stref są na tyle krótkie, że można wykręcić naprawdę dobry czas. Do tego miła, lokalna atmosfera i organizacja bez zarzutu sprawiają, że chętnie tu wrócę.
Wnioski
Mocno poprawiłam pływanie, co napawa optymizmem. Gdy 3 miesiące temu powiedziałam Michałowi, że musimy uciąć 5 minut z wyniku w 1/2, sama w to powątpiewałam, a dziś jestem bliżej tego planu niż mogło się wydawać w najśmielszych snach.
Na rowerze choć widać dużą poprawę, cały czas niestety najwięcej tracę i najwięcej mam do zrobienia. Jestem tego świadoma i gotowa, bo rower lubię coraz bardziej.
Bieganie, to nieszczęsne bieganie, gdzie z jednej strony to moja najmocniejsza strona, a z drugiej nie potrafię dać z siebie więcej i właściwie stoję w miejscu. Wiem, że mocny rower nie pomaga, mój poziom biegowy też już był na tyle wysoki, że ciężko bez naprawdę mocnego treningu wyciągnąć coś więcej z tego. Trochę rezerwy zostaje mi w treningu uzupełniającym, z naciskiem na plecy i pośladki i zobaczymy, czy następnym razem będzie biegło się trochę lżej.
Z wyniku i miejsca jestem bardzo zadowolona, ale nie jest to wynik, którego się nie spodziewałam. Prawdę mówiąc celowaliśmy między 2:15 a 2:20, wyszło w górnej granicy. Czas popracować nad dolną i przetestować się za niecałe dwa tygodnie w Elblągu!
Dziękuję za Wasz doping i wszystkie gratulacje! <3 Jedziemy dalej!
zdjęcia: Faustyna Chudy