Pisząc o zmianach w swoim treningu, w ostatnim punkcie napisałam o wierze. Obiecałam ten punkt rozwinąć ponieważ jest to bardzo niedoceniany składnik, nie tylko w drodze po wymarzone życiówki, ale w drodze do wielu innych marzeń. Przebiec maraton, schudnąć, osiągnąć określony czas, wzmocnić brzuch, wyjechać na maraton do Berlina, wygrać lokalne zawody, dlaczego tak niewielu udaje się zrealizować wytyczone cele/marzenia? Nie piszę tu o wyjeździe na Igrzyska Olimpijskie, choć nie bronię marzyć i walczyć, ale o dwóch minutach w maratonie, 3 kilogramach na wadze, czy pierwszym starcie w biegu ulicznym? Zapomnijmy na chwilę o osobach, które chcą, ale nic nie robią w tym kierunku i skupmy się na tych, co ciężko pracują na swoje cele, ale nie potrafią ich osiągnąć? Co według was robią źle?

Wierzymy za mało lub nie wierzymy wcale. Przez brak wiary upada wiele marzeń, choć mamy wszelkie podstawy by je osiągnąć. Dlaczego tak się dzieje? Nie mały wpływ ma otoczenie, ale ostatecznie to my mierzymy się z naszymi celami. To my, nie po to tyle trenowaliśmy, by dać się złamać przez jedną chwilę, jeden komentarz, czy czarną myśl. To my, musimy wierzyć w siebie i wiedzieć, co chcemy osiągnąć. Nie dajmy się ściągnąć w dół. Pisałam o pewności siebie na kilka dni przed moim maratonem na 3 h. Stojąc na starcie, musisz mieć pewność i wiarę w to, co zrobiłeś by znaleźć się w tym miejscu i zrobić to, o czym do tej pory marzyłeś. Po prostu.

Dziś gdy o bieganiu wiem dużo więcej niż 7 lat temu (wtedy nie znałam z nazwiska ani jednego zawodowego maratończyka polskiego, taka byłam wkręcona w bieganie), możliwe, że nie miałabym w sobie tyle pewności siebie co na pierwszym maratonie, pewnie nie cieszyłabym się tak bardzo ze złamanych 4h gdybym kalkulowała, ile kobiet biega ode mnie szybciej, złamane 3 h nie byłyby dla mnie olbrzymim osiągnięciem gdybym spojrzała na dziewczyny biegające zawodowo, a mój powrót do biegania nie sprawiał tyle radości gdybym rozmyślała, ile w tym czasie straciłam. Przy każdym moim najmniejszym sukcesie wiara pełniła ogromną rolę. Wiara w moją pasję, moje możliwości, moje marzenia. Kurczę naprawdę mam sporo szczęścia, że właśnie w ten sposób mogę w bieganiu się rozwijać. Ja nie złamałam 3h ponieważ trenowałam dużo ciężej od innych, ja wierzyłam, że jest to do zrobienia. Wiara w siebie pomaga zrobić kolejny krok naprzód, bez niej stajesz w miejscu.

Są jednak momenty, w których każdy z nas ma prawo stracić wiarę w siebie. Łatwo jest wierzyć, gdy osiągamy wytyczone cele, gdy wierzy w nas otoczenie, najbliżsi, rodzina, przyjaciele, w przypadku blogerów dochodzą jeszcze fani, partnerzy, marki. Na takiej pozytywnej fali można zajechać bardzo daleko. I wtedy z wiarą nie jest tak źle. Trudniej się robi wraz z odpływem pozytywnych emocji. Przeszkody, na które możemy trafić po drodze, nieprzychylne słowa innych, kontuzje, kolejna nieudana walka o życiówkę, stagnacja, to wszystko powoduje, że tracimy wiarę w siebie i swoje marzenia, za którymi do tej pory goniliśmy. Co w takiej sytuacji możemy zrobić?

O utracie wiary mogłabym wiele napisać, o tym jak bardzo bolą słowa najbliższych, czy ze mnie coś jeszcze będzie, pytania fanów Bartka, czy ja też coś biegam, czy tylko kibicuję, kolejne kilometry, w które nie wierzy nikt. Wracając do biegania (w czerwcu będzie rok) cieszyłam się jak dziecko z drugiej szansy. Każdy marszobieg sprawiał mi ogromną radość. Nie liczyłam na wiele, cieszyłam się z tego co mam i cierpliwie czekałam. Może przyjdzie czas na więcej? A może nie? Tak sobie powtarzałam. Wtedy wiarę w siebie budowałam sama, trochę na przekór wszystkim. Ale ile można? W zrobieniu kolejnego kroku pomógł mi Hubert. Do tamtej pory trenowałam sama i szło mi całkiem nieźle, ale straciłam jednak sporo pewności siebie. Z Hubertem uczyłam się nie tyle co biegania, ale wiary w swoje bieganie od zera. Ten mentalny wymiar w moim przypadku okazał się dużo ważniejszy. Pierwsze treningi wyglądały jak z dzieckiem. Za pierwsze setki poniżej 4:00 dostawałam brawa od Huberta i Bartka. Może trochę podkoloryzowałam, ale dzięki takim małym krokom i wierze, że to naprawdę było dla mnie osiągnięcie na miarę medalu, szłam do przodu. Cieszyło wszystko co mogło cieszyć i absolutnie nie myślałam o tym ile straciłam i kto mnie wyprzedza na bieżni. Wiara najbliższego otoczenia i dzielenie się swoimi nowymi marzeniami, sprawiało, że zaczynałam wierzyć mocniej każdego dnia, a co za tym idzie biegać z większą przyjemnością i szybciej. Gdy brakuje nam wiary, najbliższe otoczenie może bardzo pomóc. Budowanie nowych marzeń wśród najbliższych i szczerych osób dodaje skrzydeł. Nie walczysz sam – to ogromnie pomaga.

Marzenia dziel i buduj z najbliższymi ludźmi i nie bój się marzyć po swojemu! Kiedyś zostanę piosenkarką, złamię 2:40 w maratonie, wystartuję na Hawajach… wszystko jest do zrobienia, o ile to jest marzenie, w które wierzysz i na które pracujesz. Wiele osób boi się sięgać dalej, przejmując się opinią innych. Jeżeli nie chcesz wystawiać swojej wiary na próbę, nie dziel się z toksycznymi ludźmi swoimi planami, rób swoje w ciszy, a wynik końcowy na pewno się obroni. Ostatnio głośno jest o przypadku Dominiki Stelmach, która została Mistrzynią Polski w Maratonie z czasem 2:41, a przy okazji w jakimś wywiadzie zadeklarowała razem z trenerem, że marzy im się bieg na 2:30. Ich słowa wywołały ogromna burzę, z której nic konkretnego nie wynika. Niech Dominika marzy i pracuje na swoje. Nawet jak się nie uda, osiągnie dużo więcej od tych oceniających. Już osiągnęła. Wierzy w siebie i swoją pasję.

Uwierz w lepszą wersję siebie, a nie w zwycięstwo nad innymi. Ludzie, których motywuje własny rozwój, a nie bycie lepszym od … osiągają więcej i są szczęśliwsi. Zwycięstwo może być dobrą motywacją na chwile, ale istnieje duże ryzyko wypalenia, poczucia niespełnienia, siłowania się ze sobą samym. W pierwszej kolejności powinniśmy patrzeć na siebie, a potem na limity innych. Wystarczy poczytać biografie wielkich sportowców, pogadać z Bartkiem, czy obejrzeć film Eddie zwany orłem. Gdyby Bartek przejmował się tym, że nigdy nie dogoni Kenijczyka, albo tym, że ktoś mówi, że w Wingsie nie startują zawodowcy, nic by nie osiągnął, a tak codziennie wstaje, robi swoje i dobrze mu z tym. Wiecznie niezadowolonych Kowalskich na swojej drodze spotyka każdy z nas. Najlepsze co możemy zrobić – uciekać, bez dyskusji, bo szkoda energii.

Wiary ucz się na treningach, a nie będziesz miał problemu z przełożeniem jej na zawodach. Idąc na trening, nawet ten najcięższy, musisz wierzyć, że uda się go wykonać i starać się to zrobić. Nie pykło? Spróbujesz jeszcze raz i jeszcze raz i za każdym razem masz wierzyć, że w końcu się uda. Coś wydaje się nie do zrobienia? Przestań tak myśleć i spróbuj, tylko próbując się przekonasz. Mam za sobą wiele treningów, które wydawały się nie do zrobienia, ale próbowałam. Są takie, na których co 100 m sobie powtarzam, ok jeszcze te sto spróbuję wytrzymać, o i następne, i te… i tak do 10-go kilometra ostatnio dobiegłam. Zatrzymałam zegarek i zdziwiłam się, ile tych setek udało się zrobić.

Szukaj, pytaj i miej oczy otwarte. Nowy bodziec treningowy, trener, ścieżka, kolega do treningów, czy tak jak u mnie zmiana planów z maratonu na triathlon, pozwalają na odświeżenie podejścia i nabranie nowej wiary w swoje plany. Najgorsze co możemy w życiu zrobić, stanąć w miejscu!

Share: