5150 Warsaw Triathlon – nastawienie robi robotę
Enea 5150 Warsaw Triathlon to mój drugi start triathlonowy, jednocześnie debiut na dystansie olimpijskim. Zdaję sobie sprawę, że w ostatnim czasie zalewam Was relacjami ze startów. Jeżeli chodzi o triathlon, po dzisiejszym wpisie będziecie mieli spokój na dłuższy czas, obiecuję. Będzie więcej treningów i więcej wpisów o treningach, piszecie się?
A tymczasem przejdźmy do relacji z 5150 – moich drugich zawodów triathlonowych. Zawodów, które okazały się jednymi z najprzyjemniejszych jakie do tej pory zaliczyłam. Dlaczego? Recepta była prosta, znana od lat, wystarczyło ją dobrze zrealizować. Pozytywne nastawienie – polecam tego lekarza każdemu!
Sieraków psychicznie mnie zniszczył. Wyszłam z wody w amoku i szoku, nie potrafiłam skupić się na niczym innym, tylko wyobrażeniach, jak bardzo cierpię! Przeżywałam w środku prawdziwe katusze i milion razy myślałam by się poddać. Dotrwałam do mety, byłam z siebie dumna, ale przez prawie trzy godziny nie zafundowałam sobie zbyt wielu pozytywnych chwil. Triathlon nie dla mnie? A może spróbuję jeszcze raz? Z doświadczenia wiem, jak zwodnicze mogą być debiuty. Debiut w maratonie, debiut w górach – mieszane uczucia były i tam. Długo nie musiałam czekać by spróbować. Zapisana na 5150 Warsaw Triathlon byłam od kilku tygodni.
Po debiucie w Sierakowie mogłabym poprawić i zmienić wiele rzeczy, ale postawiłam tylko na jedną zmianę – podejścia. Zakodowałam w głowie dwie ważne sprawy: daj z siebie maksa i dobrze się baw – to Twoje pierwsze starty, jeśli nie teraz, kiedy?
Dzień przed startem standardowo pojawił się stres, nie będę czarować. Spałam może ze dwie godziny. Ilość zmiennych, skandal z kaskiem, do tego kot zaserwował pobudkę w trzech falach o 4:00 na zabawę, o 4:30 na ugniatanie szyi i o 5:00 na mizianko. Na szczęście adrenalina przedstartowa robi swoje.
Jem szybkie śniadanie/ bułki z miodem i pije kawę. Na drogę biorę banana, herbatniki, izotonik. Wyjeżdżamy razem z Beniaminem i Michałem, którzy startowali w sztafecie, z Warszawy przed 7:00. Z Bartkiem zobaczę się dopiero na trasie biegu. Powrót do Warszawy z etapu pływania mógł być utrudniony przez zamkniętą trasę, stąd Bartek zdecydował się, że zostanie w Warszawie. A może chciał mieć kilka godzin wolnego? 😛 Może na lepsze nam wyszło, byłam taka samodzielna!
W strefie zmian ostatnie poprawki przy rowerze: zostawiam bidon, zegarek oraz pompuję koła (patrzę jak Benji to robi). Spotykam mnóstwo znajomych osób oraz nowych, które gorąco mi kibicują i obserwują pierwsze kroki w tri, jestem pozytywnie zaskoczona jak wiele osób mnie kojarzy i dobrze życzy. Beniamin zostaje w strefie rowerowej, my z Michałem (moim trenerem pływania) idziemy nad wodę. Depozyt, pianki na siebie, krótka rozgrzewka i udajemy się do swoich stref startowych. Spotykam Jagodę, moją dietetyczkę, która debiutowała (gorąco gratuluję, bo się udało!). Staję na pograniczu 29:59-30:00. Wierzę, że stać mnie na to i chcę powalczyć.
Ruszyli prosi, proski, sztafety i kolejno co 8 sekund ruszają strefy czasowe. Czekam na swoją kolej, a przy okazji obserwuję jak komicznie wygląda etap do pierwsze bojki. Właściwie przez ponad 100 m woda była na tyle płytka, że można było biec, ale w pewnym momencie na tyle głęboka, że część rzucała się delfinem, po czym znowu biegła, a część szła, część osób płynęła kraulem, jeden nawet żabką… Śmiesznie, ale dzięki temu średnia z pierwszych 200 m wyszła 1:20 na setkę w moim przypadku 😉
I na tym etapie moja zawrotna prędkość się skończyła, ale świadoma tego byłam dopiero pół godziny później. Wbiegając do wody stałam się oazą spokoju. Było dużo ludzi, wysokie fale, ale ja nie spanikowałam. Robiłam swoje i płynęłam do przodu. Wyprzedzałam, byłam wyprzedzana, woda nosiła na prawo i lewo, było bardzo niespokojnie, ale jakoś w tym wszystkim się odnajdywałam. Dawałam radę, dawałam z siebie wszystko i nie zamierzałam się poddać.
Do nawrotu jakoś szło. Nie przestawałam pracować, nie płynęłam żabą. Co za zmiana! Normalnie chyba to lubię! Na nawrocie fala była jeszcze gorsza. Nigdy nie pływałam w tak niespokojnej wodzie, za każdym razem jak zanurzałam twarz, dostawałam liścia od wody. Z drugiej strony lżej się nawigowało, bo woda wybijała mnie wysoko i wszystko ładnie widziałam. Były plusy i minusy tej szarpaniny. Po nawrocie miałam wrażenie w pewnym momencie, że stanęłam w miejscu, ludzie zaczęli mnie mijać, bojki jakoś daleko, jedna odpłynęła nie w tę stronę. Dystans zaczynał męczyć, a przed sobą miałam jeszcze jakieś 600 m. Staram się zapanować nad głową i chwytać wodę mocno, przez fale kompletnie nie mam odniesienia, czy dobrze mi idzie, czy nie, bo raz chwytam wodę, a raz fala wybija z rytmu. Czuję się jak w kołowrotku. Nawrót do plaży, to już jakieś 200 m nam zostało. Cieszę się i robię co mogę by już być na miejscu. Widzę bramę, zaraz wyjdę z wody i w tym momencie łapią mnie skurcze w obu łydkach!
Nie są mocne, ale trochę martwią, w końcu do zrobienia mam jeszcze 40 km na rowerze i 10 km w biegu, a ja mam skurcze?! Wychodzę z wody, zatrzymuję zegarek, 33 minuty z hakiem! O rety, ale plama, ale nic z tym nie zrobię już. Uśmiecham się i truchtam do strefy zmian. Chwytam swój worek zdejmuje piankę na siedząco, bo jak staję na palce skurcze się nasilają. Przebieram się znowu jak emerytka, na spokojnie. Wycieram stopki, układam warkoczyk pod kaskiem, otwieram żel i biegnę po rower. 4:23 zajęła zmiana (to długo, ale w tym roku mnie to nie martwi).
Biegnę z rowerem, wsiadam za belką, znowu na spokojnie. Równie spokojnie dojeżdżam do końca kostki brukowej i włączam zegarek, który łapie gps dopiero po 2 km. Zaczynam nabierać prędkości…
Cel mam jeden: cisnąć ile Krycha pozwoli! Cisnę tak, że od pierwszym metrów pieką uda, szczególnie lewe, które niestety cały czas góruje nad prawą nogą (nie wyrównały się jeszcze po kontuzji), łydki sztywne, czuję, że na granicy skurczu, ale działają. Pędzę 33-34 km/h, wierzę, że to może być mój szczęśliwy dzień. Wiatr nie ułatwia sprawy, ale walczę i robię co mogę. Mocno zwalniam tylko na agrafce, rondzie, w dwóch miejscach gdy boczny wiatr zniósł mnie na lewy pas. Do 25 go kilometra mam średnią 33 km/h czuję, że mogę to dociągnąć do mety. Czuję się dobrze, mam siłę, zostało 15 km co może się stać by tego nie dowieźć?
I stało się. Wystarczyło 6 km pod wiatr by moja średnia spadła i to mocno. Później jeszcze chwila walki na Wisłostradzie i średnia prędkość z 4 km wyszła 38km/h. Dawałam z siebie ile mogłam! Podjazd na Sanguszki i kostka brukowa przy Pałacu Krasińskich pozbawiły mnie jednak resztek nadziei i na metę wjechałam po 1:17 minutach, czyli jakieś 31,2 km/h. No nic, moc przyjdzie z czasem. Zmiana roweru też zrobi swoje, póki co nie jest źle.
Biegnę. Odstawiam rower. Zmieniam buty, znowu jakoś niespieszne i wychodzę na trasę biegową. Znowu łapią mnie skurcze w łydkach, tyłek drętwy, gorąco! Widzę Bartka! Zaczynam gadać z Nim, opowiadam o skurczach, bolącym tyłku, kończę żel, oblewam się wodą, uśmiecham się i biegnę dalej. Jest ciężko, nogi jak z waty, ale biegnę po 4:00. Wyprzedzam kogo tylko mogę, nikt nie wyprzedza mnie.
Przybijam piątki, uśmiecham się do ludzi, biegnę jak po swoje ile mogę, ale nie spinam się za wszelką cenę, bo prawda jest taka, że z roweru schodzę tak późno, że na biegu nie mam już z kim się ścigać. Kilometry mijają jak szalone! Na trasie morze kibiców! Jestem przeszczęśliwa i wzruszona! Jest Bartek, Paweł, Mariola, Zuza i Janek, Belo, Ala, sporo osób z teamu TriWawa (jesteście przepozytywni), dalej Cośka, Marszal, Dany, Hubert, Edyta, wielu fanów bloga, nie ma metra biegu bym nie słyszała swojego imienia, cały czas komuś macham, przybijam piątki z dzieciakami i melduję się na mecie z czasem 43:20. To jeden z lepszych czasów (7 wśród kobiet) i dający mi ostatecznie wynik 2:40:34.
Nie przestaję cieszyć się za metą, bo przede wszystkim spodobało się, a wynik? Wynik można poprawić pracą i sprzętem, najważniejsze, że szczerze poczułam radość z tego co zrobiłam. Dziękuję wszystkim, którzy dołożyli do tego swoją cegiełkę, jesteście najlepsi!