W wielu z nas od niedzieli buzują jeszcze emocje. Największe wiosenne półmaratony mamy za sobą. W ostatni weekend odbyły się Półmaraton Warszawski, Poznań, Wiedeń. Dla wielu to pierwszy poważny sprawdzian po przepracowanej zimie, zwiastun wiosny, okazja by pomyśleć o powrocie do biegania lub po prostu dobra zabawa. Niezależnie od celu, start w tak dużej imprezie to ogromne przeżycie dla każdego z nas. Czym dla mnie był tegoroczny Półmaraton Warszawski?
Nie planowałam startu w tej imprezie, aż do zeszłego tygodnia, gdy Hubert oznajmił, że mam wystartować, przebiec dychę poniżej 40 minut i zejść z trasy. Proste? Jeżeli weźmiecie pod uwagę, że moja oficjalna życiówka wynosi 40:00 (nie licząc Krynicy), za sobą mam długą przerwę i obecnie trenuję na małej objętości (30-50 km tygodniowo), zalecenia Huberta wydały się szalone! Pracując z Hubertem już dobre pół roku, nauczyłam się czegoś ważnego: jeżeli według założeń Huberta mam pobiec w jakimś tempie, to nie kalkuluję, czy dam radę, tylko wiem, że tak wychodzi i już. Jedyne co muszę zrobić to pobiec według założeń i czekać na kolejne. Tak podeszłam i do tej dychy. Bariera 40 minut jest dość stresująca, ale gdy masz w głowie, że to jedynie zwykły trening zamykający tydzień, jest łatwiej.
Od czasu biegu w Wiązownie notuję wzrost formy i poza krótką historią z zajechanymi łydkami, nic mnie nie wytrąca z treningu. Nawet ostatnie przeziębienie. Zeszły tydzień udało się przepracować raz , że według założeń, a dwa, na kompletnym luzie, a jednostki wcale nie były lekkie. Sam piątek wiele mnie kosztował: 4 km 4:05 + 1 km 3:38 + 3 km 4:02 + 1 km 3:35. Po tym treningu, nawet nie spinałam się, czy wyjdzie ta dycha, czy nie. Trenuję mocno, przecież mogłam być zmęczona nie?
Sobotę spędziliśmy na expo, szybkie pasta party w ARW i siup do kina. A tam! Zjadłam kubełek popcornu (sama, bo Bartek przed zawodami trzyma dietę), popiłam Pepsi (przepraszam Jagoda) i zasypiałam z brzuchem jak balon. Żałowałam rano jakieś 10 razy, nie sądziłam, że dotrwam do startu.
To był bardzo zimny dzień. Wytrzęsło mnie konkretnie. Z drugiej strony w perspektywie biegu za ciepły, żeby biec „na długo”, więc chcąc nie chcąc musiałam zdjąć ciepłe portki, ale bluzka została z długim rękawem. Aż tak nie oszalałam! Było jakieś 5 stopni!
W tym roku po raz kolejny start i strefa umieszczone zostały przy Placu Teatralnym. Ciężko było mi znaleźć miejsce na rozgrzewkę. Nie wiem, czy zapomniałam jak to się robi na dużych imprezach, czy w tym roku było inaczej, ale ostatecznie potruchtałam jakieś 700 m i zrobiłam kilka ćwiczeń dynamicznych w miejscu. Oby wystarczyło. Zmartwił mnie nieco mój zegarek, który nie zsynchronizował się z komputerem i jedyne dane jakie pokazywał to czas wysiłku oraz tempo chwilowe. Na takich danych ciężko o dobrą taktykę – zostały mi dwie – trzymać się Pawła i grupy 1:25 oraz biec na pałę.
Zostało kilka chwil do startu. Bartek zajął miejsce w swojej strefie, ja kręciłam się przy Pawle, który był pacerem na 1:25 (a więc „prawie” tempo mojej dychy), Marioli i rodzicach Olszewskich. Udało się jeszcze zamienić kilka słów z Hubertem, zajęłam grzecznie miejsce wśród osób biegnących na 1:25. 3,2,1 i start!
W momencie wystrzału zdałam sobie sprawę, że czeka mnie poważny bieg. Długo odsuwałam tę myśl, a teraz prawda zajrzała mi w oczy. Będzie ciężko.
Pierwszy kilometr grzecznie trzymam się przy Pawle. Niestety początek trasy jest wąski, kręty, po bruku i bardzo dużo osób biegnie w okolicach 1:25 (przynajmniej na początku). Co chwilę muszę zwalniać, zrywać się, mijać po zewnętrznej. Miałam dość tej szarpaniny i zdecydowałam się na szalony krok. Zostawiam Pawła i lecę sama.
Przed Pawłem biegłam kolejne 500-700 m po czym zrównała się grupa ze mną! No ładnie pomyślałam, ucieczka na miarę mistrza. Próbuję jeszcze raz. Zerwałam się i hop do przodu!
Zostawiłam ich. Trzy kilometry za mną. Ufff, nie jest źle. Tempo poniżej 4:00, zegarek pokazuje kilometry od 3:51 do 3:59. Spotykam Sebastiana, z którym znamy się z treningów Ligi, miałam nadzieję złapać Jego plecy na dłużej, ale na zbiegu z Belwederskiej rozerwaliśmy się.
Zbieg chciałam pokonać szybciej, ale spokojnie. Dopiero tu zdałam sobie sprawę jak bardzo mam zmęczona nogi, bo każdy wstrząs zamieniał moje uda w kamień. 5 km za mną. Matę przekroczyłam w czasie 19:35 – ooo no ładnie lecę.
Staram się trzymać tempo na wyczucie. Zegarek niewiele pomaga. Czuję się świetnie, aż do Łazienek. Kręcenie się po piachu, bruku, mostkach, zakrętach, później kanałek. Na siódmym przeżywałam kryzys motywacyjny. Dobić mnie mogło tylko jedno…. widok Pawła. Odwracałam się kilka razy, ale nie widziałam w pobliżu.
Tempo spadło do 3:59. Biegnąc wokół Kanałku ujrzałam Pawła po drugiej stronie. Widziałam, że mam niezłą przewagę, a przede mną znacznik 8 km. Jestem blisko by ten bieg ukończyć z sukcesem.
Oddycham coraz ciężej, ale jest lepiej niż na wszystkich moich dychach do tej pory. Jestem w stanie przyspieszyć. Myślę już tylko o tym, że zaraz kończę. Moim oczom powoli pokazuje się znacznik 10 km, pędzę, po drodze wyprzedzając zdezorientowanych biegaczy. Kto normalny finiszuje półmaraton na 10 km? A no ja!
Przebiegam matę, zatrzymuję zegarek i cieszę się tak wspaniałym biegiem. Jakaś pani próbuje mnie zmotywować do kontynuowania, ale spokojnie tłumaczę, że mój bieg był na 10 km. Wiem, że pobiegłam poniżej 40 minut, ale nie wiem jeszcze ile. Mija mnie Paweł, za chwilę Hubert z Marcelem. Szok i niedowierzanie.
Pobiegłam 10 km w 39:20, cieszę się, bo prawdę mówiąc nie do końca wierzyłam w powodzenie misji. Tyle razy próbowałam, wydawało się, że świetnie przygotowana, wybiegana i gotowa. A tu stanęłam i pobiegłam, z niczego? W kolejnym wpisie spróbuję wyjaśnić z czego.
Dziękuję za ogromny doping na trasie, jeszcze nigdy nie czułam tak ogromnego wsparcia – to miłe, że pamiętacie mnie i wierzycie 🙂
Działamy dalej!
Fot. M.Soto