life style

Historia mojego przypadku

Długo myślałam o tym wszystkim i długo nie chciałam o tym pisać. W dalszym ciągu nie wiem, czy dobrze robię, ale robię. Uchylam rąbka tajemnicy i tym samym zamykam za sobą pewien rozdział.

Na początku grudnia podczas maratonu na Jamajce doznałam pewnego urazu, z którym cały czas się zmagam i do tej pory nie za wiele o nim pisałam. Poza tym, że sprawa dotyczy stawu biodrowego i miałam operację, nie zdradzałam zbyt wiele szczegółów. Jeżeli ktoś uważnie przeczyta poniższy wpis od początku do końca, powinien zrozumieć skąd we mnie tyle niepewności. Przerywam milczenie by rozwiać niepotrzebne niedopowiedzenia i w jakimś stopniu zrzucić z siebie ciężar tajemnicy. Domyślam się konsekwencji, jednak wierzę, że większość moich czytelników to inteligentni ludzie i wiedzą skąd się tu wzięli, a z resztą liczę na pokojowe rozstanie po tym wpisie.

Jak wiecie, a jak nie, to przypominam, 5 grudnia 2015 podczas maratonu na Jamajce, doznałam kontuzji w okolicach stawu biodrowego. Nieświadoma powagi sytuacji i tego co mnie czeka za metą, ukończyłam bieg pomimo bólu, z którym się zmagałam na ostatnich kilometrach. Za metą usiadłam na trawie i nie byłam w stanie z niej się podnieść, ból w stawie biodrowym był ogromny. Wyłam przy najmniejszej próbie poruszenia się. Zostałam przewieziona na wózku do namiotu sanitariuszy, ostrożnie mnie położono, podano leki przeciwbólowe i masowano. O dziwo przy masażu nic nie bolało, ale gdy tylko próbowałam się ruszyć paraliżował mnie ból. Nie przestawałam płakać i krzyczeć, że czuję przesuwające się kości. Położono mnie na noszach i przewieziono do szpitala, zrobiono RTG i wykluczono złamanie. 3 lekarzy mnie diagnozowało i namawiało do wstania, a ja za każdym razem czułam przesuwający się staw biodrowy. Od lekarzy słyszałam, że powinnam rozluźnić się, wstać i wrócić do hotelu. Sama czułam, że jest to nie do zrobienia. Po 6 godzinach w szpitalu i serii leków przeciwbólowych, opierając się o Bartka dotarłam do taksówki, a dalej do hotelu. Przeleżałam prawie 3 dni cały czas biorąc leki i mój stan jakby delikatnie się poprawił. Byliśmy w stanie zmienić hotel. Zaczęłam powoli się poruszać, coś zwiedzać, opalać się i kąpać w morzu.

3 dni przed wylotem do Polski weszłam do morza, cieszyłam się wakacjami, a przykre wspomnienia z maratonu powoli się zacierały. Skakałam między falami i cieszyłam się beztroskimi chwilami aż do niefortunnego spotkania z jedną z nich. Przy uderzeniu fali usłyszałam trzask, poczułam ogromny ból, przed upadkiem do wody krzyknęłam tylko „noga”, a mój koszmar zaczął się od początku. Bartek ruszył na ratunek i zaczął transportować mnie do brzegu. Nie mogłam zostać w wodzie, nie mogłam się ruszyć, nie mogłam doskoczyć do brzegu, ani wskoczyć na ręce, czy plecy Bartka. Nawet nie mogłam zostać w tej wodzie i czekać na koniec, bo każda fala potęgowała cierpienie. Doszliśmy do brzegu w wielkich bólach i krzykach. Dalej Bartek mnie dociągnął do naszego pokoju, w którym spędziłam resztę wakacji. Leżąc na plecach i patrząc w sufit. Jamajka, to nie USA, czy Europa, bliżej jej do krajów trzeciego świata. W naszej miejscowości nie było szpitala, a lekarz nie chciał do mnie przyjechać. Leżałam i liczyłam, że jakimś cudem uda mi się ogarnąć na tyle by być w stanie zebrać się, dojechać do lotniska, wsiąść do samolotu i opuścić przynajmniej Jamajkę. Udało się. Nie była to podróż życia, ale udało mi się wrócić do Polski. Szczegółów Wam oszczędzę.

Prosto z lotniska udaliśmy się na ostry dyżur ortopedyczny, skąd zostałam odesłana do domu z nowymi lekami przeciwbólowymi i diagnozą, że jestem klasycznym przypadkiem uwięźniętego nerwu kulszowego. Leżałam 2 dni, mój stan zaczął poważnie się pogarszać. Silne lekarstwa mnie wykańczały, pojawiła się krew w moczu, nie mogłam ruszyć całą nogą od biodra do palców. Znowu udałam się do lekarza, lekarz stuknął mnie w piętę i przepisał czopki przeciwbólowe żeby nie podrażniać żołądka. Dostałam też skierowanie na RTG (1 dzień czekania) i USG (2 tygodnie czekania). Pękłam. Z płaczem wyszłam z przychodni i zadzwoniłam do prywatnej kliniki sportowej.

Zostałam przyjęta na drugi dzień. Trafiłam na wspaniałego lekarza. Zrobiono mi od ręki RTG i rezonans. Słysząc diagnozę wpadłam w histerię, z której nie mogłam wyjść przez kolejne 3 dni. Złamanie zmęczeniowe szyjki kości udowej. Z przemieszczeniem. Większość pewnie nie ma pojęcia jak poważny jest to uraz i szczerze życzę by nie musiała się dowiedzieć na własnym przykładzie. Poza tym jest to moje drugie złamanie zmęczeniowe, więc sprawa była podwójnie załamująca. Wróciłam do domu i miałam czekać na ostateczną decyzję. Wszystko w moim życiu w jednej chwili straciło swój sens.

Co dalej? Czy jest szansa by kość zrosła się samoistnie, czy będzie potrzebne operacyjne zespolenie kości śrubami. Mój przypadek był skomplikowany, miałam złamanie z przemieszczeniem, nieleczone od prawie dwóch tygodni. Analizowało go liczne grono specjalistów z całej Polski i większość głosów była za operacją. Biorąc pod uwagę przemieszczenie, mój wiek, płeć, ogólny stan zdrowia i aktywność, operacja była jedyną i najlepszą opcją. Od czasu diagnozy do operacji nie musiałam czekać długo, za co jestem wdzięczna swojemu lekarzowi. Dzięki Jego interwencji trafiłam do Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie, a samą operację przeprowadził genialny zespół lekarzy. Nie zmienia to jednak faktu, że mój dotychczasowy świat się zawalił. Przed samą operacją zostałam poinformowana, że złamanie szyjki kości udowej to jedno z najpoważniejszych urazów, 10% pacjentów umiera, może dojść do martwicy kości lub złamania całkowitego, a wtedy koniecznością będzie endoproteza stawu biodrowego. Zrost w tym miejscu może trwać nawet dwa lata i wiele osób nie jest w stanie nawet normalnie chodzić, nie mówiąc już o bieganiu. Jadąc na salę operacyjną płakałam jak małe dziecko, nienawidziłam siebie za to co sobie zrobiłam, chciałam zamknąć oczy i już nigdy ich nie otworzyć.

Obudziłam się po kilku godzinach z jeszcze większym bólem, trzema śrubami w swojej kości i musiałam jakoś z tym wszystkim sobie poradzić. Nie było wyjścia. Pierwsze 2 tygodnie praktycznie tylko leżałam, w kolejnych zaczęłam chodzić na zabiegi mające na celu przyspieszenie zrostu. 6 tygodni od operacji miałam się dowiedzieć, czy kość się zrasta. Dowiedziałam się, że jest dużo lepiej niż lekarze w szpitalu prognozowali. O etapach leczenia i rehabilitacji informuję Was na bieżąco, stąd tu sobie daruję te informacje.

Złamania zmęczeniowe, jak sama nazwa wskazuje wynikają ze zmęczenia materiału. Nie chcę w tym wpisie za bardzo się rozpisywać o samych złamaniach zmęczeniowych i ich przyczynach, bo staram się skracać tę moją historię jak mogę, a i tak przypomina już epopeję. Złamania zmęczeniowe to zazwyczaj wynik kilku czynników, m.in. treningu, płci, diety, predyspozycji, chorób genetycznych. Jako, że jest to moje drugie złamanie poszliśmy z diagnostyką krok dalej i niestety wszystkie badania potwierdziły, że choroba, z którą się zmagam ma negatywny wpływ także na moje kości. Ten wyśmiewany powszechnie gluten u osób takich jak ja, sprawia, że gęstość kości spada, a tym samym zwiększa się ryzyko ich złamań. Jest to długoterminowy i skomplikowany proces, ostatecznie może prowadzić do poważnych ubytków tkanki kostnej. Ja dowiedziałam się o tym na bardzo wczesnym poziomie i odpowiednimi lekami, dietą, regularnymi badaniami, da się ten proces kontrolować, a nawet odwrócić.

Jest to poważna i bolesna dla mnie sprawa z bardzo wielu powodów, nie tylko biegowych. Oczywiście gdybym nie biegała, gdybym tak ciężko nie trenowała i gdybym odpuściła sobie np. już po Maratonie Warszawskim, mogłabym całego przykrego zdarzenia, jakim było złamanie na Jamajce, uniknąć. Podwyższone ryzyko złamań plus mocny trening (czasem za mocny), nie muszę wam chyba tłumaczyć jaki może mieć efekt końcowy. Więc tak, mogłam uniknąć złamania szyjki kości udowej i trzech śrub w swojej nodze i nieświadomie przeżyć sobie jeszcze kilka lat, aż do momentu, gdy gęstość moich kości spadłaby do krytycznego poziomu, który doprowadziłby do złamania przy zwykłym potknięciu i proces nie byłby już taki prosty do odwrócenia, może nawet bardziej tragiczny. Nie wiem jakby to było gdyby się nie wydarzyło to wszystko, wiem jak jest teraz i wiem z czym walczę.

Gdy myślę o mojej nodze, nie ma chwili bym sobie nie wyrzucała, że sama do tego doprowadziłam. Są noce, gdy analizuję każdy mój krok, ruch, decyzję i nie śpię dręczona wyrzutami sumienia. Myśli o podróży samolotem,  migawki z biegu, wspomnienia feralnego wejścia do morza, wygląd szpitala na Jamajce, nękają mnie codziennie. Boję się jeść, boję się nie jeść, już sama wiedza, że nie mogę jeść glutenu była wystarczająco dobijająca, a teraz, gdy wiem, że wymagam jeszcze pilniejszej uwagi, kompletnie mnie rozwala. Mało kto jest w stanie zrozumieć jak stresujące może być samo jedzenie.

Walczę na dwóch frontach i nie jest to łatwe, bo z jednej strony muszę uporać się ze swoim zdrowiem, a z drugiej z marzeniami sportowca. Leczę poważną kontuzję, trwać to będzie dobrych kilka miesięcy, a nawet rok. Do tego, muszę uporać się ze swoimi problemami zdrowotnymi i dobrać dietę idealnie dopasowaną do mojego przypadku. Chciałabym mimo wszystko wrócić kiedyś do biegania, może nie maratonów w najbliższych latach, ale przynajmniej do biegów na krótkich dystansach, a żeby było to możliwe i bezpieczne, potrzebuję unormować wszystko to, co teraz szwankuje, dieta to jeden z kluczowych elementów. Może i umiem sporządzić sobie zdrowy bezglutenowy posiłek, ale niestety skomponować kompletny bezglutenowy jadłospis dla wyczynowego biegacza z takimi problemami jak ja, nie jest łatwo i nawet specjaliści mają z tym problem. Nie miałam pojęcia, że to wszystko może mieć na mnie aż taki wpływ. Okresowe, nagłe spadki wagi i ogólnie moją szczupłą sylwetkę zawsze lubiłam, przyznam, że nawet się cieszyłam, że specjalnie nie musze dbać o linię, a jestem chudziutka i dzięki temu łatwiej mi się biega. No niestety zjawisko miało swoją drugą naturę. Badałam się regularnie, moja tarczyca, hormony, cykl, wszystko było zawsze w porządku, stąd nigdy mocniej i bardziej szczegółowo się nie diagnozowałam i po prostu biegałam.

Nie pisałam o tym wszystkim z bardzo wielu powodów, jednym z nich jest moje własne poczucie komfortu. Nie chcę współczucia to pierwsza rzecz i nie chcę by ktoś sobie pomyślał, że piszę to, bo potrzebuję pogłaskania po głowie. Nie chcę krytyki i dobrych rad, bo naprawdę sama już wystarczająco się kajam każdego dnia. Nie chcę rozpisywać się o moich problemach niezwiązanych bezpośrednio z bieganiem. Nie pokażę swoich badań, zdjęć kręgosłupa, RTG, tomografii, wyników DNA, itd. itd. Poza tym przyjdzie taki dzień, że wrócę do biegania, a wtedy ten wpis będzie moim przekleństwem. Mimo wszystko w końcu zdradziłam cały ten sekret i mam nadzieję, że w jakiś sposób ulży i mi i wielu z Was. Ja chcę iść dalej, robić nowe rzeczy, cieszyć się z tego co mam, a resztę powoli będę jakoś układać. Pisząc to wszystko mam nadzieję, że wiele osób w końcu mnie puści i pozwoli po prostu iść dalej.

Mam jeszcze na koniec jedną prośbę, zanim ktoś zdecyduje się na chamski komentarz, niech się zastanowi chwilę w jaki sposób wzbogaci to jego życie. Od dziś będę konsekwentnie oczyszczała swoje otoczenie z osób, które nie życzą mi najlepiej i całkiem poważnie zacznę traktować wszelkie pomówienia na mój temat. Czy kradnę czyjąś wolność? Nie rozśmieszajcie mnie. To mój blog i jak ktoś mnie nie lubi, nie musi wcale tu zaglądać.

Na sam już koniec oficjalnie informuję, że w klinice, w której obecnie się leczę jestem zwykłym pacjentem i za całe leczenie normalnie płacę. Domysłów, że oszukuję, mylę nogi na zdjęciach i robię na swoim nieszczęściu akcję marketingową nawet nie będę komentowała już. Po prostu idźmy dalej dobrzy ludzie. Jeżeli trzeba, to w inną stronę – Just like that!

Share: