Inne

MARATON – niech każdy kilometr będzie sukcesem! Czyli ciąg dalszy relacji z OWM

fot. Iga Pop

Wszyscy przeczytali wczorajszy post? To zapraszam do stricte relacji! Przebiegnijmy to jeszcze raz!
Gdy ruszyliśmy na start ostry (oficjalne przejście kilka metrów do przodu), czułam jak uderza adrenalina i z tego wszystkiego odpaliłam zegarek za wcześnie 😉 Pomyślałam sobie, no tak, tradycyjnie od początku biegu będę kalkulowała „na oko”. Start! Biegłam ze strefy 3:00-3:30, więc na tłumy i opóźnienia narzekać nie mogę. Z mojej perspektywy wszystko ruszyło płynnie. Pierwszy kilometr przebiegłam spokojnie (5:00 minus jakieś 15 sekund), od drugiego chciałam trzymać się tempa 4:30. Myślałam o taktyce negative split, ale z drugiej strony nie czułam się na tyle pewnie w tym tempie i stwierdziłam, że pierwszą połowę lecę 4:28-4:26 (trochę zapasu na nadrobione metry i błędy GPS), a drugą jak noga da! Maraton biegnę etapami (pamiętacie?), postaram się w podobny sposób to opisać. Może komuś się przyda ten sposób myślenia, a może ktoś biega podobnie?

fot. Aleksandra Szmigiel-Wiśniewska
Do 5-tego km wyciszam się i delektuję lekkością biegu. Moje mięśnie się rozgrzewają, a ja powoli łapię rytm. Na tym etapie czuję jeszcze niepokój, coś mnie boli, noga nie kręci jak trzeba, trzymam tempo, ale czuję, że jeszcze to nie jest „to uczucie”. Z tego co pamiętam od piątego były już punkty odżywcze (ja korzystam z każdego), więc z tego także. Dwa łyki wody i biegnę dalej. Średnie tempo pierwszej piątki wyszło 4:33 min/km
5-10 km Nuda. Trzymam tempo, czuję się już fajniej, kilometry lecą szybko i lekko. Na 7,5 km znowu piję. Punkty są długie, więc bez problemu można napić się i sięgnąć po kolejny kubek. Na 10-tym pamiętam podbieg (ul. Idzikowskiego), poczułam wtedy ścięgno delikatnie. Dalej wodopój. Średnie tempo 4:31 min/km. 
10-15 km Cały czas biegnę i mówię do siebie w myślach (z biegaczami raczej nie rozmawiam, nie chcę marnować energii, która może być kluczowa po 30-tu kilometrach). Co mówię? Tak jak wspominałam wczoraj, gratuluję sobie każdego przebytego kilometra i chwalę siebie za dobre samopoczucie (nawet gdy zdjęcia mówią co innego). Co kilometr sprawdzam tempo, raz jest szybciej, raz wolniej ale średnie jest ciągle z zapasem – czyli rewelka! W razie gdybym zwolniła, to nie szkodzi, nie jestem robotem, ale już tyle przebiegłam w takiej świetnej formie, to też się chwali! – tak sobie powtarzam 🙂 Na 14.5 km (około) wyciągam żel (SIS owoce leśne), zjadam go przez kilkaset metrów (nigdy na raz – jakoś mi nie wchodzi). Na punkcie po żelu piję tylko wodę (żeby nie zakleić się izotonikiem dodatkowo). Średnie tempo 4:30 min/km (podaję oficjalne dane netto).
15-21 km Po żelu to jak z bicza strzelił najbliższe 30 minut! Fajnie się biegnie (chyba po Ursynowie to było), pamiętam, że to był mój czarny etap, jeżeli chodzi o ilość smarków, którą zostałam potraktowana przez panów 🙂 Na początku czułam się z tym niesmacznie, ale po którymś trafie z kolei, stwierdziłam, że jak się biegnie na taki męski czas, trzeba z tym się liczyć. Jeden pan nawet mnie przeprosił, a ja żartobliwie odpowiedziałam, że „no problem, idzie się przyzwyczaić”;) O! No i w ten oto sposób mamy półmetek! W głowie otwieram szampana! Kaśka jesteś kozak! To już połówka a Ty oddychasz i dalej jedziesz 😀 Tempo średnie na ten moment 4:29 min/km

żródło: orlenmarathon.pl
21-25 km Biegnę, cieszę się tym! Mijam kibiców: podnoszę ręce do góry (gest proszący o doping), ludzie robią hałas! Jest naprawdę fajnie! W okół mnie biegacze, mili, niektórzy rozgadani (ja nie gadam, coś burknę przez grzeczność, boję się marnować energię), w ogóle nie czuć, że to tempo 4:30. Ktoś rzuca, że czyta mojego bloga (ooo teraz to już w ogóle urosłam). I tak przyszedł czas na drugi żel (SIS z kofeiną) (24,5 km). Generalnie nie czuję jakiejś specjalnej różnicy po żelach (biorę je żeby nie dopuścić do odcięcia), ale po tym muszę przyznać, że poczułam prawdziwy przypływ energii! 
25-30 km Coraz prostsze komunikaty zapodaję mojej głowie. Każdy zaliczony kilometr: „uszanowanko” i jadę dalej. Jestem dzielna, ale nie szaleję. Pan obok mówi: teraz trzymamy to tempo przez 10 km, a później przyspieszamy. Brzmi fajnie. Nie pamiętam co było na 30-tym, bo nie chciałam robić z tego magicznej strefy (strefy ściany). Uważam, że po 30-tym kilometrze, to ważne by nie dopuścić do swojej głowy myśli z cyklu: „o matko, to tu jest ta mityczna ściana, to ten moment o którym wszyscy mówią” Nie, nie, nie! Absolutnie nie można tak myśleć! Ściana nie istnieje, wystarczy biec na miarę swoich możliwości (jak się biegnie na czas, to trening musi być pod ten konkretny czas, a nie nasze teoretyczne wyliczenia) i nie dopuścić na trasie do ubytków energetycznych. Polecam (powtarzam za mądrzejszymi) pić na każdym punkcie przynajmniej 2 łyki i przyjąć na każdą godzinę dawkę węglowodanów (banan/czekolada/żele – kto co lubi).
30-35 km A! Wiem co było na 30-tym 😉 Tam było trochę kibiców. Zaczęłam machać i klaskać razem z nimi! Do 35-tego muszę przyznać, że wszystko szło jak w bajce. Achillesa nie czułam, a moja głowa była taka wolna i szczęśliwa. Nie wiedziałam, czy uda się dobiec na 3:10, ale cieszyłam się jak dziecko z każdego kolejnego kilometra i byłam coraz bardziej sobą zachwycona, że idzie mi tak dobrze! Co prawda już „kwadratowymi ruchami”, ale cały czas parłam do przodu, mijałam sporo osób ( a teoretycznie nie przyspieszałam). Średnie tempo utrzymałam: 4:29 min/km Dziwne, a myślałam, że pędzę 😉

źródło: maratony24.pl

35-meta Równo przy oznaczeniu kilometra, biegacz obok powiedział, zostało tylko 7 km – to tyle co dobra rozgrzewka. I wiecie co? Posypała się moja strategia. Te siedem kilometrów to była przeprawa przez mękę. Dłużyło się, nużyło, nie chciało, ale wiedziałam, że nie mam wyjścia. Bo co? Przecież nic mnie nie boli, więc nie mogę stanąć, a jak zwolnię, to będzie jeszcze dłużej… a więc biegnę… W głowie zaginam czasoprzestrzeń, ale zegarek jest brutalny – ledwo utrzymuję 4:30. Widzę tabliczkę 40 km, kibice krzyczą, że już niewiele zostało! Ostatni punkt odżywczy ominęłam, nie chciałam już marnować czasu, a i spragniona się nie czułam. Na tych dwóch ostatnich kilometrach okropnie bolało mnie udo (od razu pomyślałam, że to złamanie i lepiej nie przyspieszać), ale gdy wpadam w strefę kibiców, zaczęło się czyste szaleństwo: macham klaskam, nawołuję do kibicowania! Powoli widzę czas na tablicy (jestem krótkowidzem), zaciskam zęby i wpadam na metę widząc na zegarze równo 3:10!!! Netto 3:09:38 (od momentu przekroczenia linii startu), brutto 3:10:02 (od wystrzału)!

źródło: orlenmarathon.pl
Idę przed siebie, spoglądam na zegarek z niedowierzaniem. Wolontariusz pyta jak się czuję, odpowiadam, że świetnie, że trenowałam, że się udało… (ech biedny… ). Dalej dostaję Powerade, medal, zauważam Sebastiana. Przebijam się do Niego bez problemu. Śmieję się, bo nie mogę uwierzyć, że znowu to zrobiłam! On chyba też jest w szoku, ale mówi, że wiedział, że się uda. Ja pier@#$ naprawdę udało się! Normalnie tak po prostu się udało! Yeah! Jestem kozak! Kolejny piękny maraton za mną!

Pozdrawiam!
PS Na odcinek, co działo się za metą, zapraszam jutro 😉
PS2 Z ważnych szczegółów: biegam na zawodach bez muzyki, maratony także. Przy sobie miałam saszetkę na pasie z trzema żelami: zgodnie z planem wzięłam na 15 i 25 km, trzeci był awaryjny.
PS3 Średnie tempo 4:29 min/km to tempo oficjalne już bez błędów i dodatkowych metrów, ogólnie biegłam ciut szybciej – trzeba o tym pamiętać planując strategię „łamania czasu”.
Share: