Inne

MARATON – 42 sukcesy z pięknym finiszem! Czyli relacja z Orlen Warsaw Marathon


Orlen Warsaw Marathon był moim czwartym maratonem, trzecim przebiegniętym i pierwszym wiosennym. Pół roku przygotowań, emocji (dobrych i tych mniej dobrych), nerwów, radość oczekiwania, morze satysfakcji z każdego kroku, który prowadził do celu… Taki jeden bieg, a tyle wokół, że ciężko mi to wszystko podsumować na tyle by Was nie zanudzić, ale i nie pominąć ważnych szczegółów. Dlatego będę dozować swoje emocje i przemyślenia. Dziś zapraszam na relację przede wszystkim samego biegu.
Gdy w grudniu oznajmiłam, że mój kolejny cel biegowy, to przebiegnięcie maratonu poniżej 3:10, usłyszałam od wielu, mniej i bardziej profesjonalnych biegaczy, delikatnie mówiąc, dość sceptyczne komentarze. Próbowałam się nimi nie przejmować, tylko robić swoje, gdyż z bardzo podobnym reakcjami spotkałam się przed maratonem w Berlinie (wtedy biegłam na 3:30). Kto mnie zna, wie, że jestem uparta i zawzięta, a jak już sobie coś postanowię, to angażuję się w to na 100%, a poza tym ja uwielbiam biegać! Uwielbiam trening jako trening fizyczny, uwielbiam dawać z siebie maksa, ale przede wszystkim uwielbiam ten czas, gdy jestem sama na szosie, ja, moja głowa, mój cel, moje myśli, moja muzyka, po prostu kocham to!!! Potrafię się kompletnie zatracić w takich chwilach i cieszyć się tym, że mogę biec. Nieprzychylne komentarze? Nauczyłam się je wykorzystywać do własnych celów, niosą mnie jak skrzydła. Po co to piszę? Na wstępie chciałam zaznaczyć jak ważne są nasze własne marzenia i nasza wiara w nie, a dalej… a dalej już chęć pracy i trening, mądry trening 😉 Z takim podejściem możemy wiele osiągnąć.
Odbiór pakietu, spacer po expo, małe zakupy
Nie myśl o maratonie, jak o 42 km 195 m
O stresie przed wystąpieniami publicznymi pisać nie będę, bo jeszcze go nie opanowałam, ale ten przedstartowy powoli zaczyna chodzić przy nodze. Nie wiem jak to jest u innych, ale ja osobiście za każdym razem zaczynam panikować, jak sobie uświadamiam, ile kilometrów mam przebiec. Nie 10, nie 21, ale 42 km 195 m ! 42 km z hakiem, to dystans, który dla mnie jest ciągle dziki i owiany pewną tajemnicą, bo w końcu na treningach go nie biegam. Nie znam się z nim za dobrze i do ostatniego metra mu nie wierzę. Dlatego pierwsza ważna zagrywka taktyczna z mojej strony: zapominam ile kilometrów ma maraton. Znaczy to tyle, że dzień przed biegiem staram się nie myśleć o dystansie, który mnie czeka. Już nie wyobrażam sobie ile to będzie i skąd dokąd, a co w tym czasie można zrobić itd. itp., serio, to jest tylko niepotrzebne nakręcanie się. Wszystko co miało być zrobione i zaplanowane już dawno zrobiłeś. W trakcie biegu też nie myślę o dystansie, jak o przerażającej całości. Dzielę sobie go na krótkie odcinki i małe zwycięstwa. Nie odliczam ile kilometrów zostało do mety, tylko cieszę się każdym kolejnym przebytym i w głowie sobie mówię jaka to jestem wspaniała! Do tego jak najmniej rozmyślania i krótkie wewnętrzne komunikaty, a stres zredukowany do minimum. Szczerze polecam takie rozwiązanie.  A teraz idźmy dalej.
6.00 rano pobudka. Wstaję niechętnie, ale wyspana. Może poziom stresu za bardzo opadł…? A może w tym tygodniu przed startem miałam tyle problemów, że już nie miałam siły się stresować… Buty kupione na ostatnią chwilę. Model i markę dobrze znam, więc nie wahałam się przy wyborze, ale z drugiej strony, kobieto, wszyscy mówią, nie bierz na maraton nowych butów. 20 km przebiegnięte, to już nie nowe, co nie 🙂 A tak poważnie, to jeżeli jakieś buty mi pasują, to po prostu pasują i w nich biegam, nie rozumiem i nie praktykuję, czegoś takiego jak rozbieganie butów.  Drugim powodem do stresu była moja łydka… a raczej miejsce, w którym mięsień przechodzi w ścięgno Achillesa. W niedzielę tydzień przed startem podczas luźnego biegu po lesie, spotkał mnie nagły ból, intensywny, raczej nie, ale niepokojący. 6 dni przed startem każdy ból jest niepokojący. Bieg skróciłam, wróciłam do domu, wspomniałam o problemie na FB, a później postanowiłam zamilknąć i w ciszy walczyć z oznakami zapalenia ścięgna (czasem mnie stresujecie 😉 ), ale dacie wiarę? Całą zimę przetrenowałam, mrozy, wiatry, śniegi, lasy, pola, kostka, a moje ścięgno odezwało się właśnie w ostatnim tygodniu przed maratonem?! Odpuściłam sobie treningi w ostatnim tygodniu. Zrobiłam tylko dwa biegi 10 km (w tym 5 tempem maratońskim) i 11 km (w tym 4x 200 m), codziennie brałam tabletki przeciwzapalne, robiłam masaż mrożoną fasolką i błagałam by ból odpuścił do niedzieli. Wróćmy już do tej 6.00 rano. Krótki spacer z psem i kawką świetnie wycisza i pozwala zebrać myśli. Śniadanie (to ważne) jem 2,5-3 h przed biegiem, w moim przypadku jest to cały rytuał. Kawa od razu po przebudzeniu, 30 minut później jem pieczywo ryżowe (nie toleruję glutenu) z miodem, kilka daktyli, gorzką czekoladę. 2 h przed (jak czuję potrzebę) zjadam banana, a 1 h przed zaczynam pić izotonika i do startu wypijam go 0,5 l (teraz piłam Agisko). 
Po śniadaniu wskakuję w strój startowy, na wierzch naciągam dres (który zdejmuję w trakcie rozgrzewki) i jadę (jedziemy) atakować stolicę! (bo „salonowałam się” w Pruszkowie). Parkujemy 2 km od mety, jest to idealne rozwiązanie, bo jest miejsce i czas na rozgrzewkę, a i wolny toi toi zawsze się znajdzie po drodze 😀
Już nie będę Was zanudzać rozgrzewką, ale jeszcze tylko wspomnę, że buty poprawiałam co kilka metrów, więc jednak trochę stresu było 😉
Gdy w końcu doszliśmy do miasteczka maratonu, pierwsze na co zwróciłam uwagę, to świetna organizacja. Nie należę do osób doszukujących się minusów w biegach ulicznych, a po integracyjnym siusianiu w centrum Berlina, tak se po prostu na środku trawnika, nawet kolejki do toalet nie wzbudzają we mnie emocji i wiecie co?! Tu nie było kolejek! Uważam to za wyznacznik świetnie zorganizowanego biegu! „Toiki” stały prawie przy samych strefach, istne szaleństwo, komfort na miarę…. ale z drugiej strony czymś trzeba polskim malkontentom zamknąć buźki. 
Przed swoją strefą stałam z Sebastianem praktycznie do samego startu. Ciągle coś rozgrzewałam, kręciłam się, wiedziałam jaka jest taktyka: biegnę na tyle, na ile pozwoli ścięgno, a gdy Sebastian (z natury bardzo wymagający) powiedział, że jak źle będzie z nogą mam od razu zejść z trasy i do Niego dzwonić, lżej mi się zrobiło, chyba widział, że problem nie leżał w mojej głowie. W końcu odważyłam się wejść do środka strefy. Stanęłam, a wokół jak okiem sięgnął sami panowie. Wyhaczyłam dwie panie, ale wyglądały na bardzo pro, więc zostałam wśród panów. To co? Wypadałoby w końcu przejść do biegu? Tak się rozpisałam, że to, co działo się po wystrzale opiszę jednak jutro…. Wybaczcie drobne oszustwo we wstępie, ale ktoś te długie posty musi czytać, a jak już mój mąż nawet ich nie czyta… Muszę jakoś kombinować 😉
Pozdrawiam i do jutra!
PS Dziękuję za Wasz ogromny doping i masę gratulacji, to wszystko przerosło moje oczekiwania! Ale o tym, też więcej jutro 😉
Share: