10. Półmaraton Warszawski, to był bardzo dobry i pouczający bieg!

We wpisie o moich ostatnich przygotowaniach i nastroju przedstartowym wspominałam, że 10. Półmaraton Warszawski będzie dla mnie biegiem ważnym i niezapomnianym. To o nim myślałam wychodząc na treningi przez ostatnie trzy miesiące. I choć nie skończył się życiówką, na którą między słowami próbowałam Wam powiedzieć – liczyć nie mogłam, dla mnie był biegiem pełnym sukcesów i nauki. Proszę nie potraktujcie tego wpisu jako wytłumaczenia porażki, autolaurki, czy pompatycznego przemówienia. Po prostu piszę, jak widzę swoje wczorajsze przekroczenie mety.
Musiało minąć wiele tygodni bym zrozumiała i zaakceptowała, że tak długa przerwa (regularne treningi i starty zakończyłam w maju 2014) oraz unieruchomiona noga na całą jesień, to coś więcej niż roztrenowanie po sezonie. Powrót po takich doświadczeniach nie jest łatwy z wielu względów. Budujesz bazę fizyczną i swoją pewność biegową od zera. Musisz zaufać swoim metodom i intuicji od nowa. Biegać ostrożnie, ale na tyle odważnie by robić postępy. Podejmować trudne decyzje i walczyć z osłabionym ciałem, które buntuje się, gdy tylko odrobinkę przesadzisz. O wszystkich swoich przeciążeniach z tego okresu wolę Wam nawet nie wspominać. W grudniu zaczęłam truchtać po 5-6 km. W ciągu czterech miesięcy udało mi się dojść do 60 km, a nawet zahaczyć już o 70 tygodniowo. To niewiele, biorąc pod uwagę, że o tej samej porze w zeszłym roku robiłam 80-100 km, ale z drugiej strony budujące, że przy takim kilometrażu doszłam do poziomu wytrenowania z zeszłej wiosny. Wbiegając wczoraj na metę z czasem 1:30:24, do życiówki zabrakło mi 50 sekund, naprawdę na chwilę obecną i po tym wszystkim czego doświadczyłam, dla mnie jest to ogromny powód do zadowolenia. Wczoraj wiele osób nie mogło zrozumieć mojego podejścia, dlaczego się cieszę skoro nie mam życiówki, ale ja naprawdę cieszę się z wczorajszego wyniku, a jeszcze bardziej, że w ogóle ukończyłam ten bieg, bo miało być inaczej…
Po przespaniu jakichś 10ciu godzin… nawet nie pytajcie, bo sama nie rozumiem skąd ta śpiączka, wstałam w miarę zrelaksowana. Po odwaleniu wszystkich przedstartowych rytuałów: kawa, śniadanie, muzyka, izotonik, ubieranie, przypinanie numerka, chip, rozgrzewka (truchtając po parku w końcu poznałam jednego z moich wierniejszych czytelników i biegacza, którego wyniki śledzę równie chętnie co On moje ;)) – między każdym punktem oczywiście jest przerywnik w postaci toalety, na starcie stanęłam gotowa, podekscytowana i jak na mnie, naprawdę prawie nie zestresowana. Gdy zostało 10 minut do wystrzału włączyłam zegarek i czekałam spokojnie na sygnał. Minuty mijały, sygnału nie było, czy ja przed każdym startem muszę mieć jakiś problem ze sprzętem? Na szczęście stanęłam obok Pawła (biegacza z klubu Warszawiaky i świetnego paparazzi), który miał podobny plan i lepszy zegarek. Na marginesie tylko wspomnę jaki był mój plan, bo nie każdy może wiedzieć. Założyłam, że zacznę tempem 4:10 min/km i będę tak biegła ile się da, a dalej albo zejdę z trasy albo jakoś się doturlam. 4:10 to tempo na czas 1:28.
Strzał, czas, start, ruszyliśmy (bez mojego zegarka). Pierwsze metry płynęły milutko, zegarek włączył się jakieś 100 m dalej, ale niestety zawodził mnie do samego końca. Od początku nie miałam pojęcia jakim tempem biegnę, kompletnie zwariował. Pierwszy kilometr pokazał mi 3:55 (po zgraniu na komputer mam 4:15), jeszcze do siódmego starałam się przestawiać ekrany, myślałam, że mam może pomieszane tempo chwilowe i okrążenia. Odpuściłam w końcu i biegłam na samopoczucie i łydki Pawła, które cały czas były gdzieś w zasięgu mojego wzroku. Pierwsza piątka minęła sprawnie, wtem przyszła pora na kolejny błąd (licząc ten z zegarkiem) – chęć skorzystania z punktu odżywczego. Niestety nie potrafię jeszcze dobrze chwycić kubeczka biegnąc 4:10-4:15, a co dopiero się napić, więc wyszła lipa. Zakrztusiłam się, przystanęłam, zwróciłam wszystko i dopiero pobiegłam dalej. Zgubiłam łydki Pawła, przebiegłam jeszcze ze 3 km w miarę dobrym samopoczuciu i pojawił się pierwszy poważny kryzys. Nie mogę – pomyślałam sobie. Nie ma jeszcze dychy, a ja czuję się już fatalnie i cały czas zwalniam (gubiłam po kolei wszystkie łydki). Co się ze mną dzieje? Czemu na treningu potrafię dać z siebie więcej? Bla bla i tak bym pewnie zeszła już tam, ale w prawej dłoni trzymałam ostatnią deskę ratunku – żel z kofeiną. Przyjęłam sprawniej niż wodę z kubeczka, przemęczyłam się jeszcze do kolejnego punktu z napojami, wzięłam kubek oblałam sobie twarz i stanęłam. Nie licząc pierwszego maratonu, który od połowy przeszłam. Pierwszy raz stanęłam i pomyślałam o zejściu z trasy tak na poważnie. W mojej głowie rozgrywał się poważny dialog, a w rzeczywistości trwało to może 2-3 sekundy. Co się stało, że jednak nie odpuściłam? Na pewno nie kierowały mną ogromne pokłady siły i motywacji, po prostu wiedziałam, że i tak będę musiała jakoś dojść na tę cholerną metę, a 11 km spaceru brzmiało gorzej niż bieg, więc pobiegłam. Dobrze zrobiłam, bo zaczął się najlepszy odcinek trasy. Jakieś 3-4 km ciągle w dół albo po płaskim, przycisnęłam sobie wtedy, dogoniłam łydki Pawła, przez chwilę pomyślałam, kurczę nawet spoko się biegnie, ale to było z górki, a dalej czekał tunel i kolejny kryzys (tyle kryzysów co na tej połówce to nie miałam na wszystkich maratonach razem wziętych). To był 15-16 km i właściwie mój koniec. Koniec walki. Od tej pory, aż do samej mety miałam kryzys. Wszyscy mnie mijali z uśmiechami na twarzy (to jest ten mało przyjemny aspekt prowadzenia bloga), a ja czułam, że już nic z siebie nie wykrzesam. Biegłam coraz wolniej i wolniej, zamiast nóg miałam dwa kołki i tak sobie się turlałam na tych kołkach cierpiąc ogromnie i nie walcząc w ogóle, aż dobiegłam do podbiegu (18 km), który wiedziałam, że mnie czeka, ale jak go zobaczyłam to chciałam się zrzygać. Ja lubię podbiegi, nie narzekam na podbiegi, ale to nie była dobra chwila na podbieg. Wtoczyłam się ze łzami w oczach, a na górze było jeszcze gorzej! Piździ, bruki, zakręty, wgniatana w podłoże coraz mocniej każdym kolejnym wesołym mijającym cześć Kasia, myślałam, że już gorzej być nie może. Ale mogło. Na ostatnim kilometrze dogoniła mnie grupa na 1:30, pomyślałam, że to wszystko musiało być ustawione, że ktoś chce sprawdzić ile wytrzymam psychicznie. Trzymać się ich, czy nie? Życiówki i tak nie będzie, ale może chociaż te 1:30? Gadam z kołkami, a one trochę takie niezdecydowane były, szarpaliśmy się odrobinę, aż słyszę, dajesz Kasia – patrzę, a to pacemaker z flagą 1:30! Mówi, że dam radę, no to dam radę, bo kto jak nie ja? Ogarniam kołki i cisnę za Nim, powoli widzę metę, ale obraz zaczyna mi się zlewać i już wiem, że popełniłam błąd. Wiem, że ten zegar nie zlewa się z powodu mojej wady wzroku, po co mnie taki finisz? Wpadam na metę, ogarniam rzeczywistość, nie jest źle, widzę buty Bartka, patrzę w górę i ścina mnie z nóg. Kompletnie. Kolana się uginają, czuję, że padam i nie mogę nic zrobić. Przytomna i świadoma leżę i proszę tylko o chwilę na zebranie się w sobie, ale jak kobieta pada, nie ma tak lekko. Zostałam wywieziona na noszach! Siara okropna. Błagam Bartka, żeby mnie zabrał stąd, ale bezskutecznie. „Powiedz mi chociaż, czy zrobiłeś to?” (Bartek walczył z barierą 70 minut) Kiwa twierdząco, a więc cieszę się i spokojnie wyjeżdżam na tych noszach. Całe szczęście, że to już koniec.
Sam bieg był dla mnie ogromną męczarnią, ale za metą czułam już tylko ulgę i szczęście. Cieszyłam się, że mimo wszystko nie poddałam się i dobiegłam dość przyzwoicie. Druga sprawa, z której byłam zadowolona to brak jakichkolwiek niepokojących znaków od mojej prawej goleni, zero bólu, skurczy, spinania. Od początku do końca ani przez chwilę nie poczułam tej nogi, a dzięki temu nie myślałam o niej. Cokolwiek działo się na trasie, w żaden sposób nie mogę jej obwiniać. Przez ostatnie tygodnie męczyłam się też z jakimś dziwnym przeciążeniem mięśnia czworogłowego drugiej nogi, stąd ta duża niepewność przed startem i niechęć dzielenia się swoimi planami. Na szczęście na półmaratonie i ona dała za wygraną. Sprawy, z których nie mogę być zadowolona to moja psychika, zegarek i nieumiejętność picia, ale i z tym wszystkim w końcu się uporam. Kolejny półmaraton planuję w maju, więc trochę czasu na przemyślenie swoich błędów mam.
Na końcu chciałam podziękować Bartkowi, który mimo iż sam biegł, miał jeszcze siłę i ochotę poczekać na mnie na mecie, całej rodzinie Bartka i wszystkim bliskim, którzy są nieocenionym wsparciem przed startem, na trasie, mecie – chłopaki mają naprawdę ogromne szczęście, że Ich bliscy chcą przeżywać te chwile razem z Nimi, wiedzą kiedy mogą pomóc, a kiedy lepiej zejść z drogi, jestem pod ogromnym wrażeniem i cieszę się, że też mogę być tego częścią, klubowi Warszawiaky, który miałam zaszczyt gościnnie reprezentować (całe szczęście, że jednak nie zeszłam z tej trasy, bo pierwsze miejsce w klasyfikacji drużynowej przeszłoby koło nosa), wszystkim kibicom na trasie, w sieci, tym co mnie mijali z uśmiechem (dzięki Wam pozbieram się dużo szybciej 😉 ) oraz zającowi adidasa na 1:30 – dzięki Tobie zdobyłam się jeszcze na odrobinę walki!
Dziękuję za uwagę! Chwalcie się swoimi wynikami i przyznawać się kto mnie mijał?! 😉
Pozdrawiam!