
Nie chwaliłam się tym startem przed, a więc czas to nadrobić po biegu. Skąd pomysł i jak wyglądał mój start w półmaratonie w Nowym Jorku? Czy powtórzyłabym to? Jak się czułam i czym się różnił ten start od poprzednich? Nie jestem wprawiona w pisaniu relacji ze startów, w których nie ścigam się z czasem, ale spróbuję. Może coś fajnego z tego wyjdzie 🙂
Tak jak przed ciążą planowałam codziennie pokonywać dyszki niezależnie od tempa, tak absolutnie odrzucałam myśl o braniu udziału w zawodach w ciąży. A tu proszę, przewrotny los sprawił, że dyszek jest niewiele (choć w NYC pokonywałam dziennie około 20 km i po powrocie widzę ile dobrego mi takie aktywne spacery dawały, więc może warto do nich się zmobilizować), za to wpadły zawody i to na dystansie półmaratonu!
Zacznijmy od początku. Do Nowego Jorku zostaliśmy zaproszeni razem z Bartkiem przez markę New Balance. Na 16 maja zaplanowana była światowa premiera nowej linii butów biegowych NB – FuelCell, a 18 maja Popular Brooklyn Half, czyli bieg, którego partnerem jest New Balance. Początkowo planowałam tylko udział w premierze butów (oczywiście po zgodzie lekarza na lot), ale gdy zdrowie dopisywało, a mi z każdym kolejnym tygodniem biegało się coraz lżej, po cichu zaczęłam myśleć o udziale w biegu. Bartek towarzyszył mi w tych mini przygotowaniach i gdy widział, że nie mam problemu z pokonaniem 7-8 km w tempie 5:40 w pierwszym zakresie, oboje wiedzieliśmy, że jestem w na tyle dobrej formie i zdrowiu by pokonać ten bieg i w komforcie i w limicie. W końcu od lat marzę o udziale w maratonie nowojorskim! A taka połówka to trochę jak połowa tego marzenia 🙂
Niestety niecałe 2 tygodnie przed wylotem dopadło mnie przeziębienie. Gdy smarkanie nie miało końca, zrezygnowałam z treningów i liczyłam, że do wylotu wyzdrowieję. Klasycznie katar czy leczony czy nie, trwał tydzień. Zdrowie się poprawiło, ale treningów już nie miałam kiedy zrobić, więc start w półmaratonie stanął pod znakiem zapytanie. Jak będę się czuła i czy dam radę tyle przebiec? Czekałam z decyzją cierpliwie do dnia zero. Dwa dni przed biegiem razem z Bartkiem przetruchtaliśmy 6 km. Nowy Jork zaskoczył mnie swoim ukształtowaniem. Cały czas jest góra-dół, a sam Central Park?! Niektórzy pewnie by uznali bieg po NYC wręcz za bieg górski, ale ogólnie dałam radę i nie czułam się źle. Byłam gotowa spróbować.
Na start udaliśmy się całą naszą ekipą. Wspomnę jeszcze, że Brooklyn Half, to jeden z największych półmaratonów w Stanach (jak nie największy). Startuje w nim około 30 tys. ludzi (w tym roku ukończyło ponad 26 tys.), a więc jest grubo. To był kolejny punkt, który stawiał mój start pod znakiem zapytania. Wiele tak dużych biegów nie radzi sobie z organizacją, a ja w ciąży wolałabym uniknąć przepychanek i stania w tłumie. Całe szczęście Amerykanie mega ogarniają. Były dwie fale, podzielone na kilka stref czasowych i zero niedomówień. My z Bartkiem zapisaliśmy się do drugiej fali, strefy A, tak też zostaliśmy wpuszczeni i grzecznie wybiegliśmy o planowanej godzinie. Pierwsza fala startowała o 7:00, mimo, że wszyscy uczestnicy wybiegli na trasę już o 7:25, w drugiej fali czekaliśmy do 7:45 by punktualnie ruszyć zgodnie z planem. To jest kolejny ogromny plus organizacyjny. A największy plus organizacyjny rzucił się naszym oczom zaraz po tym jak wystartowaliśmy. Druga fala to osoby z czasami 2 godziny i wolniej. Nie wiem, czy jesteście w stanie sobie to wyobrazić, bo ja do tej pory spotkałam się z takim czymś pierwszy raz, ale start i pierwsze metry rozpoczęły się tak płynnie i w docelowym tempie, że normalnie nie mogłam uwierzyć! Biegliśmy początek z górki 5:30 (czyli na płaskim dajmy te 5:40, a więc wynik 2h) i właściwie cały przód tak biegł. Zero szarpania, przepychania, pierwszych kilometrów szybciej o 20-30 sekund! Naprawdę byłam pod ogromnym wrażeniem i to do samego końca (ale o tym to jeszcze na końcu wspomnę). A więc ruszyliśmy komfortowo, nie musiałam się martwić o tłum i przepychanki, już przez sam ten fakt biegło mi się od początku rewelacyjnie miło i komfortowo.
PIERWSZE KILOMETRY
Wesoło biegliśmy razem z Bartkiem i młodym zawodnikiem na pokładzie. Czułam się zupełnie inaczej niż do tej pory. Czas i miejsce nie grały roli, ważne było by dobiec na metę z uśmiechem. Naprawdę tak pierwszy, pierwszy raz czas i miejsce (wliczając starty treningowe, krajoznawcze) nie miały znaczenia. Zupełnie inaczej czułam się też z innego powodu – pęcherz w ciąży to jakiś oddzielny byt i już po wystartowaniu i pierwszym zbiegu czułam, że mocno muszę do toalety. 1 mila pokonana = pierwszy postój.
Ruszamy dalej. Ulga ogromna, jestem w stanie dalej biec i czerpać z tego przyjemność. Pierwsza część trasy przebiegała przy parku i w samym parku. Ogromnym swoją drogą. Ścieżka dla biegaczy i rowerzystów jak nasza Marszałkowska. Drzewa dawały przyjemny cień. Podbiegi i z biegi, z których słyną chyba wszystkie biegi w NYC nie dawały tak w kość przy tym tempie, ale z pewnością nie jest to trasa optymalna pod życiówki, gdyby ktoś się zastanawiał.
Co milę mieliśmy długie punkty z wodą i izotonikami. Na każdym Bartek podawał mi 1-2 kubeczki bym trochę się napiła i schłodziła głowę/kark. Nawodnienie i unikanie przegrzania jest kluczowe przy wysiłku w ciąży. Tak mijały nam kolejne kilometry, a raczej mile.
BLIŻEJ NIŻ DALEJ
W połowie dystansu czuć było wzrastającą temperaturę, robiło się naprawdę ciepło (20-25 stopni). Był to też czas gdy zrobiłam drugi postój, tym razem na spokojne zjedzenie żelu. Postoje spowalniały nas o około minutę. Nie spieszyłam się i jakiś czas jeszcze sobie maszerowałam. Było fajnie, ale przyznaję szczerze, że biegłam marząc już o mecie. Fajnie, że w NYC, fajnie, że z Bartkiem, ale coś było nie tak. Może to kwestia, że już czujesz się odpowiedzialny nie tylko za siebie? A może już zawsze będę przewrażliwiona? 😉
W każdym razie wybiegliśmy z parku. Ostatnie 7 km to długa prosta przez miasto. Na 14tym kilometrze łapię z punktu żel i zajadam go ze smakiem. Normalnie na półmaratonie nie jadam tyle, a tu dwa żele weszły na spokojnie (bez kofeiny, owocowe). Przez chwilę kusi mnie by lekko przyspieszyć i już cieszyć się widokiem mety, ale Bartek hamuje, że 1-2 minuty w jedną czy drugą stronę nie robią różnicy. Teraz już wiem czemu tak mówił. Gdy moje myśli krążyły już tylko wokół mety, musieliśmy zatrzymać się trzeci raz. Tym razem na prośbę Bartka 😉
Milę do mety spotykamy z naszej ekipy Panrunnera. To dopiero przypadek. Startowaliśmy w innych falach, a tu proszę!
Ostatni kilometr to morze kibiców i wbieg do Luna Parku na Coney Island. Kolorowe karuzele i kolejki górskie, Atlantyk, mnóstwo ludzi, a to wszystko przy pięknej, słonecznej pogodzie. Byliśmy zachwyceni i oszołomieni. Najfajniejszy finisz jaki widziałam, no i nie musiałam się śpieszyć, więc cieszyliśmy się ile wlezie.
Metę przekroczyliśmy z czasem 2:06:27, mieliśmy identyczne wyniki co do sekundy. Ogromna ulga, że to koniec, szczęście, że było tak fajnie i zdziwienie, że tak lekko.
To był świetny bieg. Cieszę się, że mogłam wziąć w nim udział. Będzie co opowiadać, gdy bejbi już zacznie rozumieć, o co z tym bieganiem chodzi. Liczyłam, że będę musiała więcej czasu spędzić na maszerowaniu, a tu tylko 2-3 postoje – pozytywne zaskoczenie. Jednak organizm tak szybko nie zapomina, a atmosfera zawodów też robi swoje i biegnie się po prostu lżej niż na zwykłym treningu. Po biegu nie czułam większego zmęczenia, szybko zjadłam, napiłam się. Wyglądałam i chodziłam najsprawniej z całej ekipy, no i opaleniznę miałam najmniejszą dzięki czapce.
Czy powtórzyłabym to i wystartowała jeszcze raz w ciąży?
Na pewno brałabym pod uwagę kilka czynników, tak jak i w przypadku tego startu. Zdrowie, etap ciąży, samopoczucie, przygotowanie. Bieg na poziomie tych 2:06 nie był dla mnie dużym obciążeniem, nogi czuły się wręcz nienaturalnie bo bliżej mi było do chodu niż biegu. Pamiętajmy też, że przed ciążą regularnie biegałam półmaratony w 1:26-30, więc zwolniłam sporo by czuć ten super komfort.
Kolejna sprawa, o której bym pomyślała przed startem, czy warto i po co? Nie ukrywam, że dla samego udziału w zawodach nie biegłabym w ciąży. Ja nigdy nie byłam uzależniona od startowania. Kilka startów w roku wystarcza mi zupełnie, a jak do tego nie walczę o wynik, miejsce, czy nie jestem gościem lub towarzyszem Bartka, nie widzę większego sensu w udziale. Wolę iść na trening sama. Tu nie ukrywajmy przemówił do mnie Nowy Jork. Jako Run The World lubię startować w miejscach dla mnie atrakcyjnych turystycznie.
Natomiast gdyby organizacyjnie impreza była bardziej chaotyczna i przytłaczająca, zrezygnowałabym. Nie ma mowy, że odważyłabym się stać w tłumie, gdzie jest duszno, nikt na ciebie nie uważa, masz problem z dostępem do toalety, itp. Tu miałam super luz, miejsce do siedzenia, stania i toaletę dostępną do samego startu. Półmaraton to jednak już sporo kilometrów i dla samego udziału łatwiej jest wybrać coś krótszego. Na końcu musi zawsze zapaść świadomie nasza własna decyzja, lekarz, trener, czy partner nie zrobią tego za nas.
To chyba tyle! Najwolniejszy, ale najwspanialszy półmaraton mam za sobą, a właściwie mamy.
PS. Miałam na końcu wspomnieć jeszcze o tym co na mnie zrobiło tak ogromne wrażenie. Mianowicie ustawienie zawodników w strefach i dobranie tempa biegu. Naprawdę od początku do końca właściwie nie było widać by ktoś nie pasował do „danego przedziału” biegaczy. Wiecie, wszyscy plus minus biegli tym samym tempem, bez szaleństw na początku, bez maszerowania już po kilometrze (startując na 2 godziny), bez opadania z sił w połowie… Tak jak staliśmy na około 2:05, tak tez wszyscy wokół nas biegli lub przeplatali bieg marszem by w podobnym czasie wpaść na metę. To było coś niesamowitego, a zarazem coś tak normalnego, co sprawia, że biegi na 30k są komfortowe dla wszystkich, nie tylko elity z przodu. Och kiedy tak u nas będzie?