trening

Mistrzostwa Świata Ironman 70.3 w RPA. Część 2

Łapię rower i szybko wybiegam z T1. Wielkość strefy robi wrażenie. Prawie 2 tysiące rowerów i to tylko kobiet. Kobiety, które walczą o siebie, walczą o swoją pasję, są ambitne i odważne zawsze będą robiły na mnie wrażenie. A tu jest takich kobiet prawie 2 tysiące! W tym ja… ale nie odlatuj Gorlo, jak nie chcesz być ostatnia w tym zacnym gronie. Tylko wsiadaj na Siwkę i walcz dalej.

ROWER

Jak dobrze, że w końcu nie nauczyłam się wskakiwania w buty. Wyjazd ze strefy był pod górkę, a to już dla mnie level hard i bez wskakiwania. Generalnie pewnie moje najgorsze wpięcie w życiu zaliczyłam. Odkąd mam pedały z pomiarem mocy wpinam się jak ostatnia lama – zdecydowanie nie polecam tych pedałów. Normalnie nie miałam problemu z wpinaniem i wypinaniem, a z PowerTap P1 walczę i nic się nie uczę. Do tego są mega śliskie, stąd jak muszę w nich dobiec do roweru, wyglądam jak wyglądam (z insta pamiętacie? 🙂 ). No nie lubię ich, ale waty mierzą. 

W końcu się wpinam, a tu uwaga – mam rower ustawiony na twardym przełożeniu – no nie wierzę! Pierwsze co robię w strefie to sprawdzam, czy jest neutralne, a tu twardo jak… Jezu, jakie to było słabe, te wpinanie i wyjazd pod górkę na twardo (no wyjechałam na twardo, bo w tym całym stresie bałam się, że pomylę strony i zrobię jeszcze twardziej 😉 Nie pytajcie… mam nadzieję, że nie powstała z tego żadna produkcja.

Jestem! Jestem na trasie kolarskiej! Jadę. Waciki rosną, skręt w lewo i mamy podjazd, którego każdy się spodziewał, który każdy znał, ale co mnie wiatrem nie piźnie, to tego się nie spodziewałam. Centralnie w twarz, prosto, brutalnie, nieustannie. Takiego najbardziej nie lubię! Wolę jak jest silny i kręci z prawej na lewą lub w plecki – wiadomo, ale ten twarzowy, taki niby nic, cichy zabójca. WIem, że nie będzie szybko, ale wiem, że waty będą się zgadzać, a bardzo chciałam pokazać Kalachowi, że potrafię wyjechać założenia. Cisnę pod górkę, trzymam 200-230 watów (na tyle plus minus mam pokonywać podjazdy). I tak sobie myślę, że warto może z blatu zrzucić, przynajmniej na początku, niby podjazd niewielki, ale przyda się nogę rozkręcić. Zrzucam więc jak gdyby nigdy nic i jest!!! Klasyka gatunku, łańcuch wcięty! Żeby nie było, pamiętałam, żeby z tyłu wyrównać, po prostu mam wrażenie, że to jakaś loteria z tym zrzucaniem u mnie. Raz łańcuch spadnie, a raz nie – no i weź teraz bądź mądry i przewidź na zawodach, czy to będzie ten moment czy nie? Ryzykować, czy na twardo te podjazdy brać? 

Na liczniku 2 km, a ja zatrzymuję się. Trochę zła, ale skoncentrowana, raz dwa wyciągam ten łańcuch, nakładam i jadę dalej. Naprawdę zrobiłam to szybko, ale po tym zdarzeniu już na żadnym podjeździe nie zrzucałam z blatu. Wszystko jechałam na twardo i chodź jestem w tym dobra,  siłowa jazda nie jest najlepszą opcją na zawodach.

Próbuję się rozluźnić i jechać mocno mimo wszystko. Zapominam o tym łańcuchu. Jadę swoje.

Jest mega wolno jakieś 25 km/h a ja znacząca przekraczam wytyczne od Kalacha. Tak sobie pomyślałam, kiedy mam ryzykować jak nie dziś? Niech ten rower da mi trochę frajdy. O podium nie walczę, ile wyjadę tyle moje, przynajmniej nauczę się czegoś nowego. 

Na trasie jest spory ruch. Właściwie pierwsze 10 km to ciągła wspinaczka, pod wiatr i wyprzedzanie. Dużo górnego chwytu i pilnowanie odległości. Bardzo dużo sędziów na trasie, co chwilę widzę jak dziewczyny dostają niebieskie kartki. Uwierzcie, że jeżeli chodzi o drafting i kary, to wszystkie zawody jadę na początku jak ciapa byle tylko zachować odległości i nic nie przeskrobać. Tu tak samo, właściwie nie mam jak opuścić głowy, dojeżdżam dziewczynę za dziewczyną. Wyprzedzam głównie pod górę, na wypłaszczeniach bywam wyprzedzana. Z niektórymi dziewczynami mijałam się tak aż do końca trasy. 

Jadę sobie tę górę. Nie przejmuję się prędkością, widzę po watach, że tyle mogę z siebie dać i już. Liczę, że zaraz to się skończy i odrobię straty. Wyprzedzam dziewczyny co chwila. Jest ciężko, pod górę, na twardo, pod wiatr, bywa, że wyprzedzam po kilka na raz. Widzę, że sędzia na skuterze krąży non stop w pobliżu, raz jest przede mną, raz za mną. Kartkami niebieskimi (5 minut) sypie na prawo i lewo. Nie ma zmiłuj. Wyprzedzam cały rządek dziewczyn, zostaje mi ostatnia akurat w momencie gdy zaczęło się wypłaszczać, no i se laska depnęła. Mimo wszystko próbuję ją wyprzedzić i ostatecznie wyprzedzam. Nie wiem ile to trwało, według mnie nie długo – ja wszystko lubię robić z zapasem, więc jak depnęła ona, to uwierzcie, że ja też depnęłam. Wyprzedziłam wszystkie i zadowolona, że mogę robić swoje, słyszę złowrogie warczenie skutera, spoglądam w lewo, a moim oczom ukazuje się żółta kartka! Co? Że k… ja? Nie ma takiej opcji! Zdenerwowałam się strasznie, kto jak kto, ale ja?! Musiałam zwolnić, potwierdzić sędzinie (chyba jakaś była triathlonistka dlatego te kary tak napindalała, bo u facetów już spokój), że rozumiem i przyjmuję do wiadomości. Dostałam tylko 30 sekund, na pocieszenie sędzina rzuciła, że za mną dziewczyna dostała 5 minut. Ech… po tej pogawędce połowa tych dziewczyn co tak dzielnie wyprzedzałam, dojechała mnie… Tyle roboty na marne i jeszcze kara! 

Pokonałam 10 km prędkością poniżej 24 km/h, z mocą 171W (moja średnia moc z Augustowa przy prędkości 35 km/h). Było ciężko, było bardzo ciężko, do tego ten łańcuch i kara. Sama sobie się dziwię, że mimo wszystko zachowałam zimną krew i szybko zapominałam o tym co złe, a na cel brałam trzymanie watów.

Po 11 km zaczęły się zjazdy. Fajne, ale pod wiatr nie takie szybkie jakbym się spodziewała. Do tego w panice poszukiwałam penalty tent. Nie przygotowałam się na karę i nie miałam pojęcia, na których kilometrach są rozstawione namioty do odbycia kary, a gdybym się nie zatrzymała przed ukończeniem roweru, zostałabym zdyskwalifikowana. Gdy widzę tylko wolontariuszy, skrzyżowania, czy punkty odżywcze, w panice rozglądam się, czy aby nie tu powinnam się zatrzymać. To nie koniec jednak przygód.

Zjeżdżając z jednego z pierwszych długich zjazdów przekręca się mój licznik i w sekundzie gdy ogarniam to wzrokiem, on się po prostu wypina i wypada na drogę!. Długo nie myślałam. Od razu wyhamowałam, cofnęłam się po licznik. Przed sobą miałam jeszcze ponad 70 km! Za duża strata i treningowa i finansowa, pewnie walcząc o podium inaczej bym pomyślała, tu było mi jednak szkoda tych 1300 zł. 

Przypinam licznik, wsiadam na rower i jadę dalej. Stąd te moje drugie 10 km mimo, że było z górki, nie było takie szybkie. Niecałe 30 km/h, a można było tu naprawdę dużo lepiej pojechać, ale co zrobisz jak nic nie zrobisz? Szybko godzę się z losem, cieszę się, że waty znowu powyżej 170 i jadę dalej w poszukiwaniu penalty tent.

Nie tracę ducha walki. Naprawdę, nie wiem jak ja to robiłam, ale spływało po mnie jak po kaczce, ale już tylko przez chwilę. Jest ciągle pod wiatr i znowu więcej pod górę niż z góry. Kolejna dycha utrzymana, ale serio mam dość i rozglądam się za nawrotem. Między 30, a 40 kilometrem mamy do pokonania podjazdy, o których nie śniło się najśmielszym. Widoki są przepiękne, momentami mam wrażenie, że droga chowa się gdzieś w nicości. Jest bajecznie, ale co ciężko na tym twardym przełożeniu, to moje. Mimo wszystko pod górę ostro wszystkich wyprzedzam. Robi się jeszcze bardziej tłoczno niż na pierwszych 20 km. Tłok na trasie rowerowej to dobra motywacja, by w tym pływaniu się poprawiać. W końcu moim oczom ukazuje się penalty tent. Po nawrocie będę musiała się na nim zatrzymać. Centralnie pod zjazdem z góry, na której teraz tak cierpię i centralnie przed podjazdem góry, z której przed chwilą tak fajnie zjechałam. Serio świetne miejsce na namiot kar, gdybym wiedziała, że mogę odbyć tę karę na ostatnim kilometrze, nie zatrzymałabym się tam.

Przed 40 tym kilometrem dobijam do nawrotu. Wyobraźcie sobie, że specjalnie na mistrzostwa został poszerzony asfalt. Robię nawrót, zaczynam zjeżdżać, by grzecznie wyhamować i zatrzymać się na odbycie swojej pierwszej kary.

Nie jestem jedyna. Nie wiem jak to się odbywa, pytam jednego z wolontariuszy co mam robić i że tylko 30 sekund mam. Muszę z rowerem przejść przez matę pomiarową, w tym momencie puszcza wolontariusz stoper, ja wypełniam papiery, że odrobiłam karę, 30 sekund mija już chcę wyjeżdżać, ale drugi wolontariusz zatrzymuje mnie, że musi zdjęcie kasku zrobić, bo nie zdążył. A co mnie to obchodzi? I tak z tych 30 sekund już zrobiła się ponad minuta! OK, daję mu sekundę, ale coś sobie nie radzi z tym telefonem. W końcu wkurzona wyjeżdżam. Nie wiem, czy zrobił to zdjęcie, ale serio mam to gdzieś.

Po nawrocie w końcu jedziemy z wiatrem i głównie z góry. Cisnę ile masa i odwaga pozwalają. Uwierzcie, że byłam jedną z najszybszych na tamten moment trasy, a hamulców używałam tylko w sytuacjach awaryjnych. Karę odbyłam, zostało 50 km, ile uda mi się nadrobić na takim dystansie?

Znowu przestaje być kolorowo. Niby z wiatrem, ale generalnie robi się pod górę, a po skręcie w prawo zostaję już praktycznie sama i ten boczny odcinek, nawet już nie pamiętam pod jaki wiatr, ale idzie mi najgorzej (no i musiałam potrzebę załatwić, bo już pić nie mogłam tak siku się chciało). 

Mija 50 km, 60 km, średnia urosła, ale niezbyt imponująco. Mówią, że nadzieja umiera ostatnia i tak chyba bym podsumowała swój wyścig. Przez wszystkie te ciężkie kilometry pod wiatr, pod górki, po dziurach, przy wyprzedzaniu z duszą na ramieniu, cały czas miałam nadzieję, że zaraz to się wszystko skończy i będzie lżej i szybciej. Do tego każda kolejna przeszkoda tylko mnie umacniała by walczyć jeszcze mocniej. Po zejściu z roweru nie pamiętałam nierównej drogi, czy tłumów podczas wyprzedzania, byłam tak skoncentrowana na watach, że prawie i o wietrze zapomniałam.

W końcu po 70-ciu kilometrach wyjeżdżamy nad ocean. Jaki będzie wiatr? Czy to ważne, skoro jest tak pięknie i spokojnie?

Ważne! Bo w końcu jest z wiatrem i właściwie płasko! Tyle czekałam na ten moment i choć zmęczenie dystansem jest już spore, chcę wypełnić jeszcze jedno założenie – przekroczyć średnią 30 km/h, a cel wcale nie jest taki bliski i pewny.

Ostatnie 20 km jadę odpowiednio ze średnią 35 i 38 km/h by ostatecznie wpaść na metę po prawie trzech godzinach mając 30,25 km/h. Wliczając w to wszystkie moje przygody, warunki, łapanie bidonów na punktach, jedzenie żeli, wynik jest dobry. Pozwolił mi przesunąć się o 40 miejsc w kategorii! Wtedy tego jeszcze nie wiedziałam, ale byłam z siebie dumna, bo czułam, że wykonałam dobrą robotę, choć nie dane mi było wykorzystać w pełni tego co wypracowałam. Wierzę, że mój dzień jeszcze przede mną.

Zeskakuję z roweru na tyle pokracznie, że gubię bidon, a na udzie nabijam sobie siniaka wielkości piłki tenisowej. Nie ma czasu na biadolenie, wolontariusz zabiera ode mnie rower, ja wbiegam do strefy, łapię worek z butami do biegania. Szybka zmiana (T2 2:45) i już mogę lecieć na ostatni etap swoich zmagań.

BIEG

Nie biegnie się lekko, ale spodziewałam się tego już od dawna. Na ostatniej prostej przygotowań moje biegowe nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Miałam problemy z prawym kolanem już od lipca i piętami od czerwca. Niby małe głupoty, ale nic nie pomagało, a przed samą Gdynią nasiliły się dolegliwości do tego stopnia, że niestety musiałam część treningów biegowych odpuścić. Jak nie biegałam 3 dni wszystko było spoko, jak tylko przebiegłam kilka kilometrów, ból kolana i pięt wracał. Bałam się, że rozsypię się centralnie na ten najważniejszy dzień i w ogóle nie ukończę, więc praktycznie nie biegałam w ostatnim miesiącu, dużo się rozciągałam, chodziłam na masaż, tejpowałam się. Było lepiej, w Augustowie można powiedzieć, że nic nie dokuczało, ale formy biegowej po tylu dniach wolnych nie zbudowałam, nawet nie podtrzymałam. To właśnie głównie problemy z bieganiem, dyscypliną, w której powinnam czuć się najmocniejsza, sprawiły, że w pewnym momencie kompletnie uleciała ze mnie wiara, że dobrze zrobiłam biorąc tego slota.

A żeby mało było przygód, podczas startu w Augustowie zawinęła się skarpetka tak niefortunnie, że natarłam całego lewego achillesa. Głupota, nie? Tylko wyobraźcie sobie, że ten achilles zaczął mi się goić dopiero teraz. Rana ciągle się babrała, zrobił się stan zapalny, chodzić normalnie w butach nie mogłam, a co dopiero biegać. Ostatnie dni przed startem nosiłam japonki, przy kilkunastu stopniach, ewentualnie zakładałam długie skarpety i wywijałam zapiętek (więc jak stwierdzicie, że na którymś zdjęciu wyglądam jak wieśniak w białych długich skarpetach – weźcie poprawkę na tego achillesa 😉 ).

Wróćmy jednak na trasę. Biegłam w butach (NB Fuel Cell Impulse), w których można bez problemu tak wywinąć zapiętek, że nawet nie dotyka achillesa. Co za ulga, do samej mety kompletnie nie myślałam o tym cholernym achillesie.

Biegnę pierwszy kilometr i ledwo schodzę poniżej 5:00 min/km. Czuję, że przebiegnięcie jeszcze 20 km będzie największym wyzwaniem tego dnia. Nogi nie niosą, ale powoli zaczynają się rozkręcać. W triathlonie przyjęłam taką zasadę, wytrzymaj na spokojnie pierwsze 3 km, a później zrobi się trochę lżej. Faktycznie trochę tak jest, jakby nogi zapominały o rowerze i koncentrowały się już tylko na biegu. Kolejne kilometry udaje mi się trzymać w okolicach 4:20-30. Mijam moją ekipę z Polski z Bartkiem na czele. Rzucam do Remisia by jutro szykował się na walkę. Trasa rowerowa przerosła oczekiwania chyba wszystkich.

Biegnę wzdłuż wybrzeża i w głowie mam relacje ludzi, którzy pisali, że to jedna z bardziej płaskich tras biegowych, co daje mi nadzieję, że jakoś dociągnę do tej mety. Mijam kolejnych kibiców z Polski, którzy dodają bardzo dużo siły. 

Dobiegam do pierwszej nawrotki i widzę przed sobą podbieg na jakieś 300 m długości o nachyleniu naszej Agrykoli. Słabo to wygląda, a mnie robi się podwójnie słabo, bo wiem, że będę musiała go pokonać nie raz, a dwa razy! Na podbiegu panuje istna umieralnia, szuram nogami po 5:00 a i tak wyprzedzam hurtowe ilości biegaczek. Wtaczam się na górę, robię nawrót i zbiegam, by wrócić tu za kilka kilometrów. W tę stronę jest łatwiej, z wiatrem i lekko w dół. Zjadam żel z kofeiną, znowu mijam moich kibiców, w jeszcze gorszej kondycji niż za pierwszym razem. To był jakiś 4-5 ty kilometr, a ja czułam, że nie dam rady. Dobiegnięcie do mety bez przerwy na marsz wydawało mi się na tamten moment niemożliwe. Biegnę tempem, które nie powinno być dla mnie żadnym wyzwaniem, kiedyś… teraz niestety jest ogromnym i granicą, której nie potrafię ostatnio przekroczyć.

Minęłam kibiców. Nie jestem w stanie przyspieszyć, pytanie czy jestem w stanie utrzymać? Wyprzedzanie innych dodaje mi trochę energii, obrałam strategię biegu od znacznika do znacznika. Każdy kolejny kilometr bez zatrzymania był moją wielka radością. Gdy przebiegłam siedem, stwierdziłam, że to już 1/3 trasy, a ja nie przechodzę do marszu, to już coś. Wtedy też niestety ujrzałam drugą niespodziankę – drugi podbieg – podobny do pierwszego, tylko jakieś 200 m dłuższy! I uwaga, też musiałam go wbiec dwa razy. 4 długie podbiegi na trasie półmaratonu, po przejechaniu 90 km na rowerze i prawie 2 km w oceanie. Normalnie płakać mi się chciało.

Wbiegłam, zbiegłam, kolejny kilometr odhaczyłam. Najgorsze w tym wszystkim było to, że wydolnościowo czułam się jakbym truchtała, ale nie miałam kompletnie siły w nogach. Co bym nie robiła średnia wychodziła +/- 4:30 min/km. Prostuję się, poprawiam kadencję, pracę rąk, mam wrażenie, że cisnę, a tu znowu kilometr w 4:35! Nie wiem jak to możliwe. W tym triathlonie jak myślę, że cisnę, to znaczy, że udało się utrzymać tempo i tyle, a jak myślę, że trzymam na luzie, to zwalniam. Dziwne to wszystko, ale może kiedyś zrozumiem. 

Biegnę drugą pętlę. Jest ciężej bo znowu pod wiatr, niby nie duży, ale moje betonowe nogi czują każdy podmuch. Znowu mijam swoją ekipę, która robi co może by zagrzać mnie do walki. Remiś krzyczy, że mam cisnąć, bo goni mnie Enrique. Nie mam siły nawet nic im odpowiedzieć, ale tak sobie myślę, a co mnie obchodzi w tym momencie jakaś Hiszpanka? Po czasie zaczęłam składać nasze spotkanie w całość i zaczęłam rozumieć, że pewnie miał na myśli muzykę, którą puszczał z telefonu.

Dalej moją jedyną motywacją jest byle nie przejść do marszu kolejny kilometr. W ten sposób dobiegam do podbiegu, odhaczam go, robię nawrót i znowu odliczanie kilometrów.

Męczę się, ale cały czas trzymam tempo. Spada mi na podbiegach, ale na płaskim trzymam do końca właściwie to samo. Tym tempem pewnie tak mogłabym jeszcze biec, niestety jest to mimo wszystko dość irytujące, że tyle czasu się przygotowywałam, a nic nie przyspieszyłam. Co więcej, gdy porównam ten bieg do tego z Taupo, wyraźnie widać, że dużo gorzej biegam. W Nowej Zelandii zrobiłam podobny wynik, ale samopoczucie o niebo lepsze od początku do końca. Staram się o tym nie myśleć. 

Po ostatnim podbiegu postanawiam zebrać się w sobie na maksa i ostatnie 2 km cisnąć do odcięcia. Oczywiście znowu sprawdziła się zasada poczucia czasu w triathlonie i to moje na maksa było po prostu 4:30! 

Meta jest już tak blisko! Nie patrzę na punkty odżywcze, koncentruję się by dobrze zbiec z pętli, ostatnie kręcenie wokół strefy zmian i widzę już upragniony dywan, jeszcze tylko ręce w górę, uśmiech i jestem! Wbiegam z czasem 1:35:55, a cały dystans kończę w 5:17:20 i 53 miejscu w kategorii (na 207).

Szczęśliwa przekraczam metę. Nie ma złości, rozczarowania, jest czyste szczęście i ulga. Może miejsce i czas nie te, o jakich mogłam myśleć jeszcze kilka miesięcy wcześniej, ale to już jest nieważne. Teraz cieszę się z małych celów, które udało się zrealizować, że droga do RPA zakończyła się metą, że mogłam tu być, na Mistrzostwa Świata i w kolejnym pięknym miejscu na ziemi, że dane mi było rywalizować z najlepszymi na świecie, że spotkałam tylu wspaniałych ludzi, że kibice i wolontariusze byli tak pomocni, że mogłam jechać tak piękną trasą i walczyłam na niej z całych sił, że odważyłam się na pływanie w oceanie, że utrzymałam bieg do końca, że… jestem za metą swojego ostatniego startu w tym roku i zrobię to, na co mam ogromną ochotę – bardzo długie roztrenowanie.

Na podsumowanie całego sezonu i wnioski poświęcę inny wpis. Triathlon z pewnością pokazał mi (jak nigdy tak dobitnie bieganie), że nie zawsze jest tak jak sobie wymarzymy i nawet mocno wierząc w cel i pracując z całych sił, nie mamy gwarancji, że go osiągniemy. Z jednej strony jest to frustrujące i przygnębiające, a z drugiej taka jest natura sportu i w pewnym momencie każdy z nas aktywnych z nią się spotka. W takiej chwili trzeba umieć się z nią pogodzić i próbować dalej.  

Chciałabym bardzo Wam wszystkim, którzy mnie czytacie podziękować za obecność na drodze do RPA, kciuki i dobre słowa. Dziękuję, że jesteście, wierzycie razem ze mną, ale nie poddajecie się tak jak ja czasem 😉 

Dziękuję ogromnie moim trenerom za poświęcony czas, energię i cierpliwość. 

Michałowi Sieńko, z którym pływam od samego początku. To dzięki Niemu zrobiłam jakby nie patrzeć ogromny postęp i zostałam nie tylko pływaczką, ale już prawie na równi ścigam się z dziewczynami ze znacznie dłuższym stażem treningowym. 

Łukaszowi Kalaszczyńskiemu, który nie tylko układał moje treningi, ale cierpliwie znosił moje wzloty i upadki, reagował, a czasem pocieszał i tłumaczył jak dziecku, że jeszcze na wszystko przyjdzie czas.

Bartkowi i rodzinie dziękuję mocno poza blogiem, ale tu też chciałabym podkreślić i podziękować za przeogromne wsparcie i wiarę we mnie. Ostatnie pół roku było ułożone pod dyktando mojego triathlonu, nawet moi rodzice, którzy nie specjalnie się angażują w takie zabawy pomagali mi ze zorganizowaniem wszystkiego tak bym miała komfort trenowania prawie jak zawodowiec. Trochę czuję, że gdzieś tam wszystkich zawiodłam, ale postaram się to odpracować i teraz kolejne pół roku będzie ułożone pod starty Bartka, a ja po cichu zacznę nową drogę do nowego celu. 

Dziękuję za obecność na tej drodze markom New BalanceTyr Polska oraz opiekę nad moją suplementacją Healthy Center by Ann.

PS Ten długi wpis dedykuję Krasusowi. Ponad 3 tysiące słów! Mam nadzieję, że ktoś dał radę doczytać do końca, bo jak nie – podzielę zaraz!

Share: